Przedpremierowo! Paul Tremblay "Chata na krańcu świata"

Siedmioletnia Wen i jej rodzice, Eric i Andrew, spędzają wakacje w samotnej chatce nad jeziorem niedaleko granicy kanadyjskiej, z dala od miejskiego zgiełku, odcięci od natrętnego Internetu i telefonów komórkowych. Od najbliższych sąsiadów dzieli ich pięć kilometrów piaszczystej drogi używanej dawniej przez drwali. Pewnego dnia, gdy Wen łapała koniki polne, podszedł do niej nieznajomy mężczyzna, który przedstawił się jej jako Leonard. W pewnym momencie człowiek wzbudza niepokój Wen.Leonard, przepraszając, oznajmia: „Nie ponosisz winy za nic, co się wydarzy. Nie zrobiłaś nic złego, ale wasza trójka będzie musiała podjąć trudne decyzje. Obawiam się, że będą to decyzje straszliwe. Z całego pękniętego serca pragnę, żebyś nie musiała ich podejmować”. Jednocześnie Wen dostrzega kolejnych nieznajomych zbliżających się do chaty. Wystraszona rzuca się do ucieczki. Chce ostrzec rodziców przed grupą obcych, kiedy słyszy za sobą wołanie Leonarda: „Twoi tatusiowie nie zechcą nas wpuścić, Wen. Ale muszą to zrobić. Powiedz im, że muszą. Nie przyszliśmy, żeby cię skrzywdzić. Musisz nam pomóc ocalić świat. Proszę”.

Wyobraźcie sobie, że jedziecie na wczasy z rodzicami na jakieś odludzie, żeby od wszystkiego odpocząć i nagle na chatę wbija Wam prototyp jeźdźców apokalipsy, głosząc, że koniec jest bliski, ale możecie zrobić coś, żeby go powstrzymać. W takiej sytuacji znalazła się Wen i jej tatusiowie. Było miło, sielsko i nagle ktoś ich nachodzi. Nie po to, żeby porozmawiać o zbawieniu, a po to, żeby przedstawić propozycję nie do odrzucenia. Eric, Andrew i Wen znajdują się w sytuacji bez wyjścia i nie do pozazdroszczenia.

Przyznam, że nieco obawiałam się tego, co stanie się, gdy Wen ucieknie do domu. Nie wiedziałam, jak autor pokieruje akcją, ale muszę przyznać, że potrafił utrzymać mnie w napięciu. Już początek wcisnął mnie w fotel. Boję się koników polnych, które Wen zbierała do słoika i czułam ciarki na całym ciele, przyglądając się jej zabawie. Później było tylko goręcej.

To jest mocna książka, zdecydowanie nie dla czytelników o słabych nerwach. Były momenty, gdy czułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła. I jeszcze te grafiki w środku... Vesper potrafi zadbać o klimat i piękne wydanie książki.

Ta powieść jest przepełniona emocjami.Przerażali mnie Leonard i jego jeźdźcy apokalipsy z przypadku. Od samego początku miałam ochotę przed nimi uciekać w podskokach i krzyczeć do dziewczynki, żeby zrobiła to samo. Zarówno Wen jako dziecko cudownie oddaje swój świat, swoje lęki, ale jej tatusiowie w niczym nie odstają. Czuć więź między nimi, miłość, a także napięcie narastające z każdą kolejną minutą. Tego tutaj nie zabrakło i kilka razy podskoczyłam, kiedy czytałam, a mąż mnie po coś zawołał. Bałam się tego, co się stanie, ale jednocześnie nie umiałam odłożyć książki. Musiałam poznać zakończenie. 

Mam trochę mieszane uczucia co do finału. Czy był zły? Nie, nie powiedziałabym, ale chyba czegoś innego się spodziewałam. Troszkę jak dla mnie siadło napięcie, ale nie uważam, że przez to powieść traci.

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
dziękuję Wydawnictwu Vesper.

Udostępnij ten post

1 komentarz :

Dziękuję za każdy zostawiony komentarz. Wasze opinie są dla mnie bardzo ważne. Jeśli zostawicie mi swój adres to obiecuję, że Was odwiedzę :)

Czytelnia mola książkowego © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka