Robyn Carr "Słońce po burzy"

 

Kalifornijskie miasteczko Virgin River leży u podnóża gór, w cieniu strzelistych sekwoi. Życzliwi mieszkańcy, spokojne życie i piękna przyroda sprawiają, że ci, którzy przyjechali tu na chwilę, chcąc zapomnieć o złym losie, zostają jednak na zawsze. Czy wystarczy uciec od przeszłości, by rozpocząć nowe życie? Po śmierci męża Mel próbuje zagłuszyć rozpacz intensywną pracą. Bezskutecznie, bo anonimowość wielkiego szpitala, w którym pracuje jako pielęgniarka, i stres związany z życiem w Los Angeles nie pomagają jej odzyskać spokoju. Idealnym wyjściem wydaje się przeprowadzka do Virgin River, gdzie mogłaby rozpocząć wszystko od nowa. Niestety malownicze miasteczko wita Mel strugami deszczu, obiecany domek okazuje się ruderą, a miejscowy lekarz nie chce z nią współpracować. Mel czuje, że popełniła błąd, dlatego postanawia wrócić do Los Angeles. Jednak następnego dnia znajduje na progu gabinetu porzucone niemowlę, a zaraz potem poznaje mężczyznę, który przekona ją do zmiany planów...

Tę książkę pochłonęłam jednym tchem. Mel od samego początku podbiła moje serce. Było mi jej żal, przeszła swoje i rozumiałam jej chęć ucieczki od wszystkiego. Kobieta ma charakter i jaja większe od niejednego faceta. Podziwiałam pasję, z jaką opiekowała się kobietami w ciąży i świeżo upieczonymi matkami oraz ich dziećmi. Było w tym coś poruszającego. Cieszyłam się razem z nią z każdego odebranego porodu. Ujęła mnie też swoją tęsknotą za Markiem. Tym, jak bardzo go kochała. Czułam niemal jej ból, gdy o nim wspominała. Rozsypałam się, gdy mówiła o pożegnaniu z nim. Jack był dla mnie za to zagadką. Na początku nie wiedziałam, co o nim myśleć. W pewnym momencie był dla mnie zbyt idealny, nierealny niemal. Jednak było w nim coś, co sprawiało, że chciałam przebywać w jego towarzystwie. Dok, czyli lekarz, któremu miała pomagać Mel, także mnie ujął, choć na początku życzyłam mu, żeby gołą stopą stanął na klocku Lego.

Nie powiem, że to oryginalna historia, bo dość szybko zorientowałam się, jaki będzie finał i się nie pomyliłam. Czy czuję się z tego powodu rozczarowana? A gdzie tam, pod koniec sobie trochę nawet pochlipałam. I przyznaję, w pewnym momencie zrobiło się dla mnie zbyt cukierkowo, ale na szczęście obyło się bez rzygania tęczą. 

Nawet nie spodziewałam się tego, że ta książka aż tak mnie wzruszy. Virgin River ma w sobie urok. Siłą tego miejsca są mieszkańcy, z którymi od razu czułam więź. Miałam wrażenie, że znam ich od dawna. Trudno było mi się z nimi rozstać. Uważam, że każdy z bohaterów, choć niektórzy pojawiali się tylko na moment, wnosił sporo do całej opowieści i nie był tylko kolejną postacią, która była w książce po to, żeby zapchać jakąś dziurę. Według mnie to był najmocniejszy punkt tej powieści.

Jeśli lubicie powieści obyczajowe, których akcja toczy się w niewielkim miasteczku, to polecam tę książkę. Jest w niej coś magicznego, a przynajmniej dla mnie było. Nie umiałam się od niej oderwać i kiedyś jeszcze chętnie do niej wrócę. To nic, że wiem, co się w niej stanie. To będzie dla mnie jedna z tych książek, do których będę wracać, żeby na moment oderwać się od rzeczywistości. Polecam.

Za egzemplarz recenzencki
dziękuję Wydawnictwu HarperCollins.

Udostępnij ten post

4 komentarze :

  1. Ciekawie się zapowiada. Z chęcią poznam tę historię

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawa obyczajówka w miasteczku.
    Ja też mam kilka tytułów do których wielokrotnie wracam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zapowiada się całkiem ciekawie. Będę musiała przeczytać

    OdpowiedzUsuń
  4. Czuję sie zainteresowana tym tytulem.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy zostawiony komentarz. Wasze opinie są dla mnie bardzo ważne. Jeśli zostawicie mi swój adres to obiecuję, że Was odwiedzę :)

Czytelnia mola książkowego © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka