Anita Demianowicz "Końca świata nie było"

Nie wiem, czy pamiętacie akcję z końcem świata, który według kalendarza Majów miał nastąpić 21 grudnia 2012 roku. Ja nawet pamiętam, co wtedy robiłam. Odwoziłam chomika do koleżanki, która miała się nim zająć, gdy wyjeżdżałam na święta do rodziców. Żartowałam, że najwyżej zginę z transporterem w ręce. Końca świata jednak nie uświadczyłam. Dlaczego jednak o nim wspominam, skoro data ważności już minęła?

Anita Demianowicz chciała zmienić coś w swoim życiu. Po pięciu latach pracy w korporacji postanowiła rzucić robotę i wyrwać się z rutyny. Kupiła więc bilet, spakowała plecak, zostawiła w domu męża i wyjechała na pięć miesięcy do Ameryki Środkowej. Odwiedziła w tym czasie Gwatemalę, Honduras, Salwador i Meksyk. Aby naprawdę dobrze poznać kraje, w których się znalazła, uczyła się języka hiszpańskiego i mieszkała u gościnnych rodzin. Z nimi spędziła Wielkanoc i Boże Narodzenie, uczestniczyła też w barwnych i hucznych procesjach. Podróżowała głównie tzw. chicken busami. Zakochała się w wulkanach i wspięła niemal na każdy, który znalazł się na jej drodze. W dżungli, którą przemierzała z blisko siedemdziesięcioletnim przewodnikiem, tropiła czarną pumę. W dawnej stolicy państwa Majów brała udział w uroczystościach związanych z końcem kalendarza Majów.

Wyjazd do Ameryki Środkowej stał się dla autorki początkiem wielkiej podróżniczej przygody autorki. na tym wyjeździe się nie skończyło. Urzekło mnie podejście jej męża do całej sytuacji. Bożydar nie miał nic przeciwko temu, by żona zostawiła go samego na parę miesięcy. Odwiózł ją na lotnisko, pomógł przygotować się do podróży, a po jej powrocie wyszukał dla niej kolejny tani bilet.

Autorka to prawdziwa baba z jajami. Jak ja jej zazdroszczę uwagi i samozaparcia. By zrozumieć mieszkańców, uczyła się języka hiszpańskiego. Po wyjeździe nie nocowała w hotelach, lecz u miejscowych rodzin. Opowieść kobiety jest pełna pasji. Wraz z nią przeżywałam jej wyjazd za granicę. Anita Demianowicz urzekła mnie swoją szczerością. Nie udawała chojraka. Przyznała się, że odczuwała strach. Wyjechała w nieznane i w sumie nie wiedziała, co ją czeka. Nie zawsze było jej łatwo, lecz nie załamywała rąk, tylko robiła wszystko, by pokonać trudności. Końca świata nie było czyta się jednym tchem. To naprawdę niezwykła opowieść i z wielką chęcią przeczytałabym kolejną książkę autorki, o ile tylko powstanie.

Wiecie, co podoba mi się najbardziej w książkach podróżniczych? Zdjęcia. To dzięki nim przenoszę się wraz z autorami w dalekie strony, których sama pewnie nigdy nie odwiedzę. Póki co mnie na to nie stać. Zdjęcia w Końca świata nie było robią wrażenie. Są niezwykłe, tętnią życiem. Trzeba mieć dobre oko, by zrobić takie fotki. Ogromny szacuj.

Sama chciałabym ruszyć w taką podróż w nieznane, lecz chwilowo brakuje mi na to funduszy i odwagi. Nie umiałabym porzucić swojego życia i tak po prostu wyjechać. Jednak zbyt wiele rzeczy trzyma mnie w Polsce. Dzięki Anicie Demianowicz przeniosłam się do zupełnie innego świata. Poznałam kulturę, o której w sumie niewiele wiedziałam.

To jedna z lepszych książek podróżniczych, jakie miałam okazję w tym roku czytać. Jeśli szukacie dobrej relacji z podróży, której prędko nie zapomnicie, polecam wam Końca świata nie było. Nie powinniście czuć się rozczarowani. Anita Demianowicz w niezwykły sposób opowiada o tym, co przeżyła.

Anita Demianowicz
Końca świata nie było
Wydawnictwo Bezdroża
Kraków 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Bezdroża.

Beata Lewandowska-Kaftan "Afryka jest kobietą"

Afrykańskie kobiety chyba do końca życia będą kojarzyły mi się z matronami, które zostały w brutalny sposób obrzezane. Jaki obraz mieszkanek Afryki przedstawiła mi Beata Lewandowska-Kaftan.

Według afrykańskich obyczajów, zwłaszcza w wioskach, kobieta została stworzona do tego, by urodzić jak najwięcej dzieci. Ich zadaniem jest opiekowanie się domem. Mężczyzna ma jej zapewnić pożywienie. W niektórych rejonach Afryki kobiety, które nie mogą mieć dzieci, nie są poniżane, wręcz przeciwnie. Opiekują się potomstwem pozostałych żon swojego męża i traktują je jak własne. Nikt nie wytyka ich palcami. Nie wszystkie z nich zostały obrzezane. Niektóre plemiona porzuciły ten barbarzyński obyczaj. Kobiety mieszkające poza miastem, są dumne i pewne siebie. Dobrze wiedzą, kim są, mają w sercu silnie zakorzenioną plemienną tradycję. Rola kobiet w wielu plemionach wzrasta. Niektóre z nich zaczynają nawet na siebie zarabiać. Nie wszystkim mężczyznom się to podoba, lecz nie są w stanie nic na to poradzić. Wiedzą, że bez kobiet zbyt długo nie przetrwają.

Pochodzące z Afryki kobiety są jak barwne ptaki. Ubrane w kolorowe ubrania i korale wyglądają pięknie. Chętnie pozują do zdjęć z turystami i żeby na tym zarobić, są w stanie zrobić wiele. Nawet włożyć na siebie dziwne rzeczy, co możecie zauważyć na jednej z fotografii.

Beata Lewandowska-Kaftan pokazuje również to, jak wygląda macierzyństwo afrykańskich kobiet. Jak wspomniałam, mają one wiele dzieci, co nie znaczy, że puszczają je samopas i pozwalają robić im to, co chcą. Przekonajcie się sami, jak wygląda wychowanie dziecka na Czarnym Lądzie. Zastanawialiście się, skąd biorą się dziwne czasem afrykańskie imiona? Autorka to wyjaśnia. Nadanie imienia dziecku to przywilej matki. Przeważnie kojarzy się ono z ważnym wydarzeniem, które towarzyszyło porodowi. Wspomniano tu choćby chłopca o imieniu Erplejn. Nad głową jego rodzącej matki przeleciał samolot, stąd też pomysł na imię.

Ta książka pokazała mi Afrykę z zupełnie innej strony. Przeważnie poznawałam ją z perspektywy mężczyzny, wojownika, który ruszał na polowanie i zapładniał swoje żony, licząc na narodziny kolejnego syna. Beata Lewandowska-Kaftan pozwoliła mi poznać siłę afrykańskich kobiet, ich majestat. Niektóre z nich wzbudzały mój strach, ale przed każdą z nich czułam respekt i zaczynałam je podziwiać. Nie mają w życiu lekko, jednak kroczą przez nie z dumą. Za sprawą autorki mogłam też uczestniczyć w afrykańskim weselu. To była niezwykła lekcja kultury. Jedyny opis wesela z tamtych stron znałam z Białej Masajki i cieszę się, że Beata Lewandowska-Kaftan nieco uzupełniła moją wiedzę na temat ślubnych obyczajów rodem z Afryki. Znajdziecie tu także fotorelację z tego wydarzenia.

Afryka zawsze będzie z jednej strony budzić niepokój, ale również i zachwycać. Beata Lewandowska-Kaftan przeniosła mnie do zupełnie innego świata. Pozwoliła mi spojrzeć na niego swoimi oczami. Jej opowieść uzupełniają przepiękne zdjęcia, dzięki którym Afrykę mamy na wyciągnięcie ręki.

Polecam wszystkim gorąco tę książkę. Dzięki niej w zupełnie inny sposób spojrzycie na Afrykę i mieszkających w niej ludzi. Ja sama dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy i poznałam ludzi, którzy porzucili Europę, by wyjechać do Afryki. Z chęcią jeszcze kiedyś wrócę do tej książki. Sobie i Wam życzę równie dobrych opowieści z podróży. Beata Lewandowska-Kaftan jak potrafi przenieść czytelnika do innej rzeczywistości. Nie będziecie się z nią nudzić na Czarnym Lądzie. Mogę Wam to zagwarantować.

Beata Lewandowska-Kaftan
Afryka jest kobietą
Edipresse Książki
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Edipresse Książki.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #77 Anna Karnicka "Paradoks marionetki. Sprawa Klary B."

"Drogi Martinie,
witamy w progach Kolegium Iluzji i Manipulacji! Nigdy o nas nie słyszałeś? Bardzo dobrze! Nie lubimy przyciągać uwagi. Od wieków sprawujemy władzę zarówno nad waszym światem, jak i nad przylegającymi do niego krainami pogranicza.
Dołącz do nas, a nauczymy Cię kontrolować wszystko i wszystkich. Poznaj naszych adeptów – młodych, zdolnych i bezwzględnych. Poznaj wykładowców – podstępnych, pogrążonych w ponurych knowaniach, uczestniczących w trwających do wieków spiskach.
Stań się jednym z nas! Dołącz do prawdziwych władców!
Erika Ekhart"

Martin ma 19 lat i marzy o tym, by pracować w teatrze lalkowym. Gdy dostaje zaproszenie na egzamin wstępny do prestiżowej Praskiej Szkoły Lalkarzy, czuje, że spełniają się jego marzenia. Jest tylko jeden problem. Chłopak nie ma własnej marionetki, a jej zakup przewyższa możliwości Martina. By zdobyć lalkę, zatrudnia się w sklepie. Szybko jednak okazuje się, że spełnienie marzeń będzie go kosztowało zbyt wiele.

Nie wiem, jak Wy, ale ja za każdym razem czuję ciarki na plecach, gdy widzę marionetki. Zwłaszcza te starej daty. Chyba za dużo horrorów się naoglądałam. Byłam ciekawa, w jaki sposób Anna Karnicka wykorzysta lalki w swojej powieści. Czytaliście kiedyś książkę o szkole lalkarzy? Ja spotkałam się z nią po raz pierwszy i przyznam, że choć nieco obawiałam się tego, co mnie spotka, historia przypadła mi do gustu. Jest w niej nieco fantastyki, ale to mi akurat nie przeszkadzało. Urzekł mnie także motyw egzaminu wstępnego do szkoły lalkarzy. Czegoś takiego jeszcze nie czytałam. Intrygowała mnie szkoła lalkarzy, do której niełatwo było się dostać. Oblanie egzaminu wstępnego oznaczało nie tylko pożegnanie się z marzeniami. Z czym jeszcze? Tego musicie dowiedzieć się sami.

Kim jest tytułowa Klara B.? Dziewczyna była przyjaciółką Martina. Nie podchodziła zbyt optymistycznie do planów Martina i ich kontakt urwał się, gdy chłopak zaczął pracować w sklepiku. Dwa tygodnie później Martin dowiaduje się, że Klara została zamordowana.

Paradoks marionetki. Sprawa Klary B. to powieść raczej dla młodzieży, ale również starsi czytelnicy znajdą tu coś dla siebie. Co prawda dość szybko zorientowałam się, kto zamordował Klarę, lecz niespecjalnie mi to przeszkadzało w lekturze. Współczułam Martinowi utraty przyjaciółki i z uwagą śledziłam to, jak próbuje rozwikłać zagadkę jej śmierci. 

Martin jest nieco zagubiony w świecie. Za wszelką cenę chce spełnić swoje marzenia. Na początku nie byłam do niego specjalnie przekonana, ale z biegiem akcji powoli zaczynałam go rozumieć. Na nerwy zaś grała mi Canelle. Jakoś nie mogłam za nią nadążyć i nie zapałałam do niej ciepłymi uczuciami, choć mamy ze sobą trochę wspólnego.

Ta książka to zapowiedź dobrej serii. Jest tu jeszcze trochę niedociągnięć, lecz myślę, że Anna Karnicka będzie w stanie nad nimi popracować. Nie pogniewałabym się, gdyby nieco dopracowała Martina. Choć zaczęłam go rozumieć, mam wrażenie, że czegoś mu brakowało. Mam nadzieję, że w kolejnej części chłopak nieco dorośnie i rozwinie skrzydła. Zakończenie zachęciło mnie do sięgnięcia po następne powieści autorki. Jestem ciekawa tego, jak potoczą się losy Martina.

Jeśli szukacie lekkiej książki ze zbrodnią w tle, myślę, że spokojnie możecie przeczytać Paradoks marionetki. Opowieść stworzona przez Annę Karnicką wciąga i bardzo szybko mija przy niej czas. Poznajcie Martina i przekonajcie się, czy chcecie wraz z nim spróbować dostać się do szkoły lalkarzy.

Anna Karnicka
Paradoks marionetki. Sprawa Klary B.
Wydawnictwo Genius Creations
Bydgoszcz 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Genius Creations.

Czytelnia po godzinach: #2 Elder Sign

Dzisiaj chcę opowiedzieć Wam o jednej z pierwszych gier, które załatwił dla mnie mąż, gdy na dobre zaczęłam wciągać się w planszówki. Oto Elder Sign. Gra idealna do podróży. Można w nią grać nawet samemu. Jeśli do rozgrywki zasiada więcej osób, trzeba obmyślić strategię przed rozpoczęciem gry. W Elder Signie gra się bowiem zespołowo i albo wygrywają wszyscy, albo wszyscy przegrywają. Innej opcji nie ma. Na zdjęciu widzicie planszę przygotowaną do gry. Przed przystąpieniem do rozgrywki gracze wybierają lub losują przedwiecznego, z którym będą walczyć.

Zasadniczo w trakcie rozgrywki przedwieczny nie robi graczom większej krzywdy. Trzeba tylko zwracać uwagę na jego specjalne umiejętności opisane tuż pod jego nazwą. W przypadku Hastura jest to dodanie jednego doom tokena (mały żetonik po prawej stronie), czyli żetonu, który odlicza czas do przebudzenia przedwiecznego za rozwiązanie zagadki w innym świecie. Zadaniem graczy jest niedopuszczenie do jego przebudzenia poprzez zbieranie Elder Signów (niebieski żeton z gwiazdką). Muszą zebrać ich tyle, ile wynosi liczba nadrukowana w kółku na karcie przedwiecznego. W tym trybie gry można kupować te żetony w miejscu, w którym gracze rozpoczynają rozgrywkę. Dodatki tę możliwość odbierają. W momencie, gdy ścieżka na karcie przedwiecznego zostaje zapełniona, on budzi się i dochodzi do ostatecznej rozgrywki. Gracze wygrywają, jeśli uda im się wyczyścić ścieżkę, wyrzucając odpowiednią kombinację z kostek. Przegrywają, gdy ostatni z nich zostanie wyeliminowany.

Po wyborze przedwiecznego gracze decydują się, jaką postacią zagrają. Mogą ją wylosować lub wybrać. Na zdjęciu obok jest ulubienica mojego męża, Jenny. Każdy z bohaterów ma unikatową umiejętność, która jest opisana na karcie. Większość z nich dotyczy wyłącznie ich samych, jednak jest kilka wyjątków, jak na przykład Mandy, Caroline i Vincent, którzy mogą pomóc innym graczom. Bohaterowie mają na karcie zaznaczoną wytrzymałość psychiczną, fizyczną oraz ekwipunek, z którym rozpoczynają grę. 

Skoro o ekwipunku mowa. Przygotowując grę, należy rozdzielić karty ekwipunku na 4 grupy. Zaklęcia (fioletowe karty), zwykłe przedmioty (żółte karty), przedmioty magiczne (czerwone karty) oraz sojuszników (pomarańczowe karty). Jak wspomniałam, każdy bohater zaczyna z zestawem kart. Można je zdobywać, wymieniając trofea lub jako nagrody za rozwiązanie zadań. Bohaterowie nie mogą niestety wymieniać się przedmiotami. Na zaklęciach można zatrzymać kostkę, która będzie potrzebna do rozwiązania, gdyż tylko Amanda może wykonać więcej niż jedną część zadania na raz. Żółte i czerwone karty przeważnie powodują dodanie dodatkowej kostki, sojusznicy zaś pomagają w wykonywaniu zadań. Większość z nich po pewnym czasie odpada z rozgrywki. 

Elder Sign to gra, w której wykonuje się zadania, rzucając kostkami. Standardowo gracze mają do dyspozycji sześć zielonych kostek. Używając przedmiotów, mogą do tej puli dodać dodatkowe kostki. Żółtą i czerwoną. Większość bohaterów nie ma umiejętności do przekręcania wyniku, jaki wypadnie na kości. Tę umiejętność mają Michael, Harvey i Darell. W wielu przypadkach to bardzo przydatna umiejętność, dlatego ja bardzo często wybieram do rozgrywki Michaela. W wyrzucaniu czaszek jest mistrzem. Kostki można jednak przerzucić, wykorzystując wskazówki.

Rozgrywka rozpoczyna się ułożeniem sześciu zwykłych kart z zadaniami. W naszym przypadku było ich siedem, gdyż musieliśmy dołożyć dodatkową. Kiedy plansza jest gotowa, odkrywa się kartę mitu i czyta się, co jest na niej napisane. W pierwszej turze bierze się pod uwagę tylko to, co jest na dole. Jedna tura wynosi cztery kolejki. Czas odmierza zegar, który możecie zobaczyć na pierwszym zdjęciu. Następnie gracze przechodzą do wykonywania zadań. Fotografia obok przedstawia rozwiązane przez Jenny zadanie. W nagrodę otrzymuje ona tę kartę jako trofeum oraz to, co jest nadrukowane na dole po prawej stronie. To, co widzicie po lewej stronie to kara, którą Jenny poniosłaby, gdyby nie udało jej się wykonać zadania. Pamiętajcie o tym, by przed przystąpieniem do rozwiązywania zadania sprawdzić, jak wyglądają Wasze parametry. Mój mąż jest mistrzem w ginięciu, bo zapomniało mu się zwrócić na to uwagę, a ja nie zdążyłam go zatrzymać. Nikt w tej grze nie umiera tak często jak on. Śmierć bohatera oznacza pociągnięcie kolejnej postaci, ale także doładowanie przedwiecznego, więc dobrze radzę, nie bierzcie przykładu z mojego męża i nie gińcie. Bohatera nie można zmienić w momencie, gdy dochodzi do ostatecznej rozgrywki. Pod koniec rundy następuje przekręcenie wskazówki zegara i kolejny gracz rozpoczyna swoją turę. Każda rozwiązana zagadka jest zastąpiona kolejną. Mogą także pojawić się karty innych światów, w których zadania są nieco trudniejsze, ale i nagrody są bardziej atrakcyjne.

Na kartach mogą pojawić się dodatkowe utrudnienia, czyli potwory. Wtedy gracz potrzebuje więcej kostek i szczęścia, by rozwiązać zadanie, jednak wtedy w nagrodę otrzymuje aż dwa trofea, chyba że co innego mówi opis potwora i dostaje się za niego dodatkowy przedmiot. Tu widzicie, jak Jenny walczy z wiedźmą, wykorzystując dodatkowe przedmioty. Tajemniczy pan na czerwonej kostce to joker, którego można wykorzystać jako dowolny symbol.

Gra wciąga i jest przy niej sporo śmiechu. Bywa też groźnie, gdy mój mąż w kluczowym momencie zapomina, że ma tylko jedno serce, idzie na przygodę, oblewa ją i ginie, bo karą jest utrata dwóch serc. Nie zawsze też siadają rzuty. Gra jeździ z nami na wakacje. Zajmuje niewiele miejsca w walizce i pomaga przetrwać deszczowe dni. Kiedy gramy w nią większą ekipą, jestem czymś w rodzaju guru, które mówi kto gdzie ma iść. Jestem już w to ograna i mniej więcej wiem, co gdzie kogoś czeka. To jedna z najmniej skomplikowanych gier, które mamy w repertuarze. Wymaga jednak logicznego myślenia. Jeden zły ruch może czasem przesądzić o wyniku, dlatego warto między sobą konsultować poszczególne ruchu. Podpowiadanie jest dozwolone i mile widziane, zwłaszcza w przypadku niedoświadczonych graczy. Każda rozgrywka jest inna i nie sposób się znudzić tą grą. Polecamy.

Liczba graczy: 1-8
Wiek: od 13 lat
Czas gry: ok. 60 minut
Losowość w skali 1-10: 7
Złożoność w skali 1-10: 5
Interakcja w skali 1-10: 7
Końcowa ocena gry: 8

Dinah Jefferies "Córka handlarza jedwabiem"

Indochiny Francuskie, rok 1952
Nicole i Sylvie są córkami handlarza jedwabiem, który po śmierci żony wychowuje je samotnie. Kiedy młodsza z nich, Nicole, kończy 18 lat, ojciec otrzymuje posadę u gubernatora i postanawia przekazać rodzinną firmę Sylvie, która według niego jest rozsądniejsza i będzie w stanie mądrze zarządzać majątkiem. Nastolatka otrzymuje zaś niewielki sklepik z jedwabiem w biednej dzielnicy Hanoi. Jak się pewnie domyślacie, nie jest to szczyt jej marzeń. Trwa wojna między Francuzami i Wietnamczykami. Skłócona z rodziną Nicole nie ma pojęcia, po której stronie się opowiedzieć. W jej żyłach płynie krew osób pochodzących z obu krajów. Dziewczyna nie wie też, komu ma oddać swoje serce.

Z rodziną wychodzi się najlepiej na zdjęciu. Nicole coś o tym wie. Od zawsze żyła w cieniu Sylvie, żałując, że ich matka nie żyje. Ma żal do ojca, że postanowił oddać rodzinny interes w ręce starszej siostry. To zdecydowanie nie pomaga im odbudować naruszonych nieco więzi. Na domiar złego Nicole nie wie, kim właściwie jest. Do jakiej narodowości należy. Już dawno nie spotkałam się z tak rozdartą wewnętrznie bohaterką. Na początku Nicole działała mi na nerwy, ale stopniowo zaczynałam ją rozumieć. Mam nadzieję, że i Wy dojdziecie z nią do porozumienia.

Dinah Jefferies stworzyła klimatyczną opowieść, odrabiając przy tym lekcje z historii. Zresztą sama autorka przyznała się, że długo zbierała materiały do książki. Chociaż pojawiają się tu momentami dłuższe opisy, przez które akcja zwalnia, nie czułam się nimi znudzona. Wręcz przeciwnie. To one sprawiły, że wczułam się w klimat tej historii. Czułam niepokój mieszkańców i niemal spróbowałam tradycyjnej wietnamskiej kuchni. O ile mnie pamięć nie myli, to pierwsza powieść o wojnie w Wietnamie, z którą się zetknęłam. Dzięki tej książce spojrzałam nieco inaczej na te wydarzenia.

To idealna powieść na długie wieczory. Akcja rozwija się w niej dość leniwie, ale nie musicie obawiać się o to, że będzie wiało nudą. Nic z tych rzeczy. Autorka nie pozwala na to, byśmy ziewali w trakcie lektury. Wprowadza nas w niepewne czasy i pozwala, byśmy obserwowali Nicole, która szuka miejsca na ziemi. Jej podróż w głąb siebie jest niezwykła. Dziewczyna na naszych oczach zmienia się. Jak? Tego musicie dowiedzieć się sami. Zakończenie historii mnie poruszyło. Nawet zakręciła mi się w oku łza.

Jeżeli szukacie dobrej, klimatycznej powieści, myślę, że właśnie znaleźliście coś dla siebie. Pozwólcie, by Dinah Jefferies zabrała Was do świata orientu pogrążonego w wojnie. Prędko nie zapomnicie tej podróży w czasie.

Dinah Jefferies
Córka handlarza jedwabiem
Wydawnictwo HarperCollins
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu HarperCollins.

Nikodem Pałasz "Zabójczy tie-break"

Wiktor Wolski, policjant po przejściach, stara się na nowo ułożyć swoje życie. Wprowadza się do niego ukochana Lena, a on sam liczy na to, że demony przeszłości odeszły raz na zawsze. Nic bardziej mylnego. Na terenie dawnego getta warszawskiego zostają odnalezione zwłoki kobiety. To nie jest zwykła szara myszka, a siatkarka reprezentacji Izraela, która brała udział w rozgrywających się w Polsce mistrzostwach świata. Pewnym osobom zależy na jak najszybszym wyciszeniu sprawy i umorzeniu śledztwa. Wśród nich nie ma jednak byłego przełożonego Wiktora, który prosi go o pomoc. Wolski zostaje wciągnięty w świat pełen intryg. Dokąd doprowadzi go prowadzenie śledztwa na własnych zasadach?

To moje trzecie już spotkanie z Wiktorem Wolskim. Tęskniłam za nim i niespecjalnie przeszkadza mi to, że w tej części trochę się zapuścił. Z zapartym tchem śledziłam jego poczynania i zastanawiałam się, dokąd dotrze, prowadząc dochodzenie. Nie byłam w stanie niczego przewidzieć, za co należą się autorowi wyrazy uznania.

Książka może trochę przerazić swoją objętością, ale ja pochłonęłam ją w ciągu jednego wieczora. Autor po raz kolejny pokazuje czytelnikom sieć powiązań między dziedzinami, w których obraca się największymi sumami, niekoniecznie pochodzącymi z legalnych dochodów. Intryga, jaką uknuł, nie budzi żadnych zastrzeżeń. Miałam wrażenie, że chodzę za Wolskim krok w krok i patrzę mu przez ramię. Nie miałam wrażenia, że wątki są tu naciągane, a bohaterowie wprowadzeni na siłę. Nikodem Pałasz spisał się na medal i pokazał, że jeśli chodzi o książki ze zbrodnią, sportem i polityką w tle, nie ma sobie równych. Martwej siatkarki z Izraela jeszcze w literaturze (przynajmniej tej, którą ja znam), jeszcze nie było.

Największym plusem w całej powieści jest jej zakończenie. Kiedy je przeczytałam, zaczęłam czuć głód książkowy. Byłam zła na autora, że urwał opowieść w takim momencie. Z niecierpliwością czekam na kolejną część cyklu. Mam tylko nadzieję, że uda jej się utrzymać poziom Zabójczego tie-breaka, który w moim odczuciu jest najlepszą książką o Wiktorze Wolskim. Dwie poprzednie były równie dobre, ale ta je pobiła. Ta seria ma ogromny potencjał i nie pogniewałabym się, gdyby na jej motywach powstał serial.

Jeśli znacie już Wiktora Wolskiego, możecie spokojnie sięgnąć po tę książkę. Nie będziecie zawiedzeni. Jeżeli jednak nie słyszeliście o nim wcześniej, lepiej nadróbcie zaległości. Nie ma sensu, żebyście zaczynali cykl od trzeciej części.

Nikodem Pałasz
Zabójczy tie-break
Wydawnictwo MUZA
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Business&Culture oraz Wydawnictwu MUZA.

Artur Filipowicz "Topowa dycha. 100 faktów, 10 kategorii, najlepsze, szokujące informacje, o których nie mieliście pojęcia"

W zeszłym roku czytałam Nic bardziej mylnego autorstwa Radosława Kotarskiego. Rozprawiono się tam z wieloma mitami, które towarzyszyły nam od lat. Co w swojej książce zrobił Artur Filipowicz?

10 kategorii, w których pojawia się po 10 faktów. Mniej lub bardziej znanych. Znajdzie się tu coś dla każdego: od podróżnika, przez wielbiciela kina, na fanie gier komputerowych kończąc. Tytuł książki sugeruje, że zostaną w niej przedstawione fakty, o istnieniu których zwykli szarzy ludzie nie mieli pojęcia. Czy faktycznie tak było? Nie powiedziałabym. Część faktów powtórzyła się z tymi, jakie znalazły się we wspomnianej przeze mnie wcześniej publikacji Nic bardziej mylnego. Jak na przykład ta o regule pięciu sekund. Kojarzycie ją, prawda? Otwieracie cukierka i wypada on z papierka na ziemię. Szybko się po niego schylacie, patrzycie, czy nie ma na nim nic, czego spożyć się nie da, i wsadzacie go sobie do paszczy, bo pięć sekund przecież na podłodze nie leżał. Czy na pewno nie znalazły się na nim bakterie? Tego musicie dowiedzieć się sami. Mało zaskakujący był dla mnie też fakt mówiący o tym, dlaczego Pluton został wykreślony z listy planet. O tym wiedziałam od dawna. Nie zdziwiłam się też, gdy przeczytałam o Łajce. Wiedziałam, jaki spotkał ją los. Zaskoczyły mnie za to informacje na temat Walta Disneya i gier komputerowych. O tych faktach wcześniej nie słyszałam.

Książkę czyta się błyskawicznie. Mnie uporanie się z nią zajęło w porywach szaleństwa coś koło godziny. Informacje są ułożone w taki sposób, że można je czytać na wyrywki. Nie gubi się wątków i spokojnie można odłożyć książkę na półkę po przeczytaniu paru stron. To coś idealnego dla czytelników, którzy cierpią na niedobór czasu i szukają czegoś, co spokojnie można czytać we fragmentach bez obaw, że zapomni się o tym, co czytało się wcześniej.

Wiedza, jaką podzielił się z nami autor, jest uporządkowana. Artur Filipowicz nie skakał od kategorii do kategorii. Całość stanowi przemyślaną kompozycję, jednak po lekturze czuję niedosyt. Wspomniałam wcześniej, że niektóre informacje były mi znane. Nie były to dla mnie, jak sugeruje tytuł, szokujące fakty, o których nie miałam pojęcia. Pomysł na tytuł był trafny, przykuwa wzrok i sprawia, że czytelnik chce dowiedzieć się o rzeczach, o których nie miał wcześniej pojęcia. Jednak po zajrzeniu do środka nie jest aż tak ciekawie, jak być powinno.

Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie tej publikacji. Trochę za mało było tu dla mnie innowacji. Przyznam szczerze, że niektóre fakty pomijałam. Może gdybym nie czytała wcześniej Nic bardziej mylnego, podeszłabym do książki Artura Filipowicza w inny sposób. Nie oceniałabym jej przez pryzmat publikacji Radosława Kotarskiego, która w moim odczuciu była jednak lepsza. Lektura tamtej książki dała mi zdecydowanie więcej. 

Podejrzewam, że wielu z Was zna Artura Filipowicza z jego kanału na YouTube. Nie powiem, sama czasem oglądam jego filmy. Jeśli lubicie Topową Dychę, myślę, że spokojnie możecie sięgnąć po książkę jego autorstwa. Powinna przypaść Wam do gustu. Jeżeli jednak macie za sobą lekturę Nic bardziej mylnego, obawiam się, że możecie borykać się z tym samym problemem, co ja i będziecie zestawiać ze sobą te dwie publikacje.

Artur Filipowicz
Topowa dycha. 100 faktów, 10 kategorii, najlepsze, szokujące informacje, 
o których nie mieliście pojęcia
Wydawnictwo Znak
Kraków 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Znak

Przemysław Piotr Kłosowicz "Zdobywcy oddechu"

Jedno, na co nie mogę w życiu narzekać, to nuda. Żyję na tak wysokich obrotach, że czasem brakuje mi oddechu. A jak było z bohaterami książki?

Wiktor miał być pisarzem. Jednak życie nie potoczyło się tak, jak chciał i jest zmagającym się z depresją pracownikiem wyższej uczelni. Opiekuje się dorosłym synem z zespołem Downa. Piotr wyjechał z rodzinnej miejscowości, w której bycie innym jest niedopuszczalne. Nie ma niestety szczęścia w miłości i wciąż próbuje znaleźć osobę, z którą będzie do końca swoich dni. Zbigniew zaś ma 25 lat i nie potrafi wkroczyć w dorosłe życie. Jest zakompleksiony i boi się życia poza kokonem, który wokół siebie stworzył.

Zdobywcy oddechu to krótka opowieść o życiu tych mężczyzn. Każdy z nich jest inny, ale coś ich łączy. Co? Poczucie, że o każdy oddech należy walczyć. Panowie nie są zadowoleni ze swojego życia. Znaleźli się w martwym punkcie i chcą to zmienić. Wykreowani przez Przemysława Piotra Kłosowicza bohaterowie są wykreowani w taki sposób, że czytelnicy mogą się z nimi identyfikować. Najlepiej rozumiałam rozterki Piotra. Sama pochodzę z niewielkiej miejscowości i wiem, jak trudno w takim miejscu być sobą. Nieco grał mi na nerwy Zbigniew. Aż mnie nosiło, żeby zdrowo trzepnąć go w łeb na opamiętanie.  Do Wiktora mam dość neutralny stosunek. Nie jestem na takim etapie życia, by zrozumieć jego zachowanie.

Zdecydowaną większość powieści stanowią wewnętrzne monologi bohaterów. Język, jakim się posługiwali, był zrozumiały, chociaż momentami wywody mężczyzn były nieco nużące. Przetykały je dialogi, wprowadzone płynnie w narrację. Całość jest przemyślana, choć momentami lektura może sprawić nieco trudności. Patrząc na okładkę, możecie odnieść wrażenie, że to lekka książka na jeden wieczór. Nic z tych rzeczy. Zdobywcom oddechu trzeba poświęcić więcej czasu i uwagi.

To udany literacki debiut i z chęcią sięgnę po kolejne powieści autora, jeśli tylko powstaną. Jeżeli chcecie przeczytać dobrą powieść o zwykłych ludziach, którzy starają się znaleźć swoje miejsce w życiu, myślę, że spokojnie możecie sięgnąć po tę książkę. Nie powinniście czuć się zawiedzeni.

Przemysław Piotr Kłosowicz
Zdobywcy oddechu
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję autorowi.

Martha Hall Kelly "Liliowe dziewczyny"

Kiedy myślę o obozie koncentracyjnym, od razu na myśl przychodzą mi Oświęcim i Brzezinka. Jakiś czas po nich Majdanek. Ze wstydem przyznam, że o Ravensbrück wiem niewiele. Dość długo nawet nie wiedziałam o jego istnieniu. Dlaczego wspominam akurat o tym obozie? To w nim dzieje się akcja Liliowych dziewczyn. Opowieści o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück.

Mamy rok 1939. Właśnie wybuchła II wojna światowa. Los wielu ludzi zmienił się. Dla niektórych z nich był to koniec świata i pożegnanie z wolnością. Polka, Kasia Kuśmierczyk jest działaczką podziemia. Nie siedzi z założonymi rękami i nie czeka na to, aż mężczyźni wygrają tę wojnę. Wykonuje niebezpieczne zadania dla Szarych Szeregów. Niestety, zostaje schwytana przez nazistów. Wraz z matką, siostrą i przyjaciółką zostaje osadzona w obozie w Ravensbrück, gdzie jako lekarka pracuje Herta Oberheuser, Niemka. Kobieta początkowo nie ma pojęcia o tym, co właściwie dzieje się na świecie i przeżywa szok, gdy trafia do obozu. Nie chce jednak zaprzestać pracy w nim. Kiedy wojenny pył opada, Caroline Ferriday, Amerykanka, pomaga byłym więźniarkom w powrocie do rzeczywistości. Martha Hall Kelly przedstawia czytelnikom trzy różne kobiety. Historie każdej z nich różnią się od siebie. Łączy je jeden mianownik: Ravensbrück. Obóz połączył je na zawsze.

Tego typu opowieści zawsze wzbudzają we mnie bardzo silne emocje. Chyba nigdy nie będę w stanie zrozumieć, jak jeden człowiek mógł drugiemu zrobić coś takiego. Jak można było bez mrugnięcia okiem mordować tysiące ludzi? Nie umiem ze spokojem czytać o tym bestialstwie. W trakcie lektury czułam wstręt i gniew.

Książka Marthy Hall Kelly porusza tematy związane z koszmarem życia obozowego, ale różni się od tych, które do tej pory czytałam. Nie miałam do tej pory okazji, by przeczytać o tym piekle z perspektywy lekarza i więźnia. Przeważnie stykałam się z relacjami więźniów. To było dla mnie niezwykłe przeżycie. Herta podbiła moje serce, chociaż autorka nie wyidealizowała jej. Myślę, że w tym właśnie tkwiła siła tej bohaterki. Nie wiem, czy przemówiłaby do mnie, gdyby była dobrą Niemką, która postanowiła walczyć z nazistami. Ona po prostu robiła swoje i dzięki temu mogłam przekonać się, jak mogło wyglądać życie obozowych lekarzy.

Herta i Caroline to autentyczne postacie historyczne. Za ich pośrednictwem przeniosłam się w czasie. Mogłam przekonać się, jak wyglądało życie ludzi podczas II wojny światowej i niedługo po niej. Dziękuję autorce za taką lekcję historii.

Martha Hall Kelly oczarowała mnie swoją debiutancką powieścią. Wykonała kawał dobrej roboty. Zapoznała się z życiorysami bohaterek, które przeniosła na karty Liliowych dziewczyn. Sprawiła, że idealnie wkomponowały się w opowieść. Wyrazy uznania za zbadanie tamtejszych polskich realiów. Autorka starannie odrobiła zadanie domowe. Nie potrafię znaleźć ani jednej rzeczy, do której mogłabym się przyczepić. Życzyłabym sobie i innym czytelnikom jak najwięcej tego typu debiutów literackich.


To mocna, ale bardzo dobra powieść. Autorka przenosi czytelników w czasie. Dzięki niej możemy przekonać się, jak wyglądało życie w Ravensbrück oraz próba powrotu do rzeczywistości po opuszczeniu jego murów. Wiem, że nie każdemu z was ta powieść przypadnie do gustu, ale zastanówcie się dobrze nad lekturą. To niezwykła lekcja historii. Warto się z nią zapoznać.

Martha Hall Kelly
Liliowe dziewczyny
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Prószyński i S-ka.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #76 Hakan Nesser "Żywi i umarli w Winsford"

Nie wiem, jak u Was, ale u mnie jest coraz zimniej, innymi słowy, robi się pogoda idealna do czytania. Pozwolicie, że coś Wam polecę na nadchodzące coraz dłuższe wieczory? Jeśli tak, siądźcie wygodnie i posłuchajcie o Żywych i umarłych w Winsford.

Pewnego listopadowego wieczoru w Winsford, miasteczku w południowo-zachodniej Anglii, pojawia się tajemnicza kobieta. Nikt nie zna jej prawdziwego nazwiska, a cel jej pobytu pozostaje nieznany. Nieznajoma nie rzuca się raczej w oczy. Wynajmuje dom na uboczu, spaceruje z psem, czasem pojawi się to tu, to tam. Wokół niej rozwiewa się aura tajemniczości. Skąd kobieta wzięła się w Anglii? Przed czym chce uciec?

Świat poznajemy z perspektywy głównej bohaterki. Cofając się w czasie, odsłania przed czytelnikami swoje dotychczasowe życie. Czy było szczęśliwe? Nie powiedziałabym. Spotkało ją wiele rozczarowań, w tym nieudany związek. Więcej szczegółów dotyczących jej życia przemilczę, by nie zdradzić zbyt wiele i nie zniechęcić was do lektury.

Do Hakana Nessera bardzo długo podchodziłam nieufnie. Jego książki leżały u mnie na półce i kurzyły się. W sumie nie wiem dlaczego, ale uważałam go za jednego ze słabszych autorów Czarnej Serii. Niesłusznie oczywiście. Ten autor potrafi łączyć ze sobą wątki kryminalne i powieść psychologiczną. Wychodzi mu to całkiem nieźle. Tak było również w tym przypadku.

Nie powiem, żebym obdarzyła Marię, główną bohaterkę, jakąś szczególną sympatią. Była w moich oczach dość słaba. Uciekła od dawnego życia, zamiast się z nim zmierzyć i postanowiła wybudować nowe na kłamstwie. Bardzo wygodne. Nikt jej nie znał, więc mogła być tym, kim chciała. Tylko pozostaje pytanie, czy długo można udawać kogoś, kim się nie jest? Może i łatwo mi ją krytykować, ale nie potrafiłam pojąć jej toku rozumowania. Była nieszczęśliwą kobietą w sumie na własne życzenie. Najpierw coś robiła, a później bała się ponosić tego konsekwencje. Strasznie irytują mnie tego typu bohaterowie. Mam ochotę wejść do książki i zdrowo im przyłożyć.

Ta powieść jest mroczna. Swoją zasługę ma w tym przede wszystkim aura Winsford. Wiecie, jak jest w Anglii, ponuro, niemal ciągle pada. To dość depresyjne miejsce, chociaż z drugiej strony czasem też chciałabym pomieszkać na wrzosowiskach. Wyjechać z miasta i mieć wszystko w głębokim poszanowaniu. Brakuje mi takiego spokoju.

Na początku miałam nieco problemów z wciągnięciem się w akcję. Trzeba uzbroić się w cierpliwość, żeby coś zaczęło się dziać. Wiemy tylko tyle, że coś się wydarzyło i zasadniczo na tym nasza wiedza się kończy. Hakan Nesser stopniowo dawkuje fakty. Niektórych może to irytować, ja już zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Na szczęście z biegiem akcji było już lepiej i przepadłam na cały wieczór. Było mi smutno, kiedy książka się skończyła.

Komu mogę polecić lekturę? Fanom Hakana Nessera, to na pewno. Autor po raz kolejny napisał dobrą, wartą uwagi powieść. Mam nadzieję, że nie przejdzie bez echa. Liczę też na to, że pisarz utrzyma ten poziom i kolejna jego książka będzie równie dobra. Fani Czarnej Serii również nie powinni być rozczarowani. To naprawdę idealna lektura na nadchodzące jesienne wieczory. Idealnie wczujecie się w klimat Anglii i będziecie chcieli zostać tam na dłużej.

Hakan Nesser
Żywi i umarli w Winsford
Wydawnictwo Czarna Owca
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Czarna Owca.
Czytelnia mola książkowego © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka