Aleksandra Zaprutko-Janicka "Piękno bez konserwantów"

Każda kobieta jest piękna. Czasem tylko urodzie trzeba trochę pomóc. W jaki sposób o wygląd dbały nasze prababcie i babcie? Na to pytanie w swojej najnowszej publikacji postarała się odpowiedzieć Aleksandra Zaprutko-Janicka.

Kiedyś nie było tylu kosmetyków. Nasze kosmetyczki są wypchane po brzegi specyfikami zawierającymi pół tablicy Mendelejewa i jeszcze zajmują zdecydowaną większość walizki. Nie mówię o tym, że ważą czasem tyle, że i Pudzianowski by sobie z nimi nie poradził. Nasze prababcie nie miały ich pod ręką, a mimo to dobrze wyglądały. Jak to było możliwe? To proste, korzystały z tego, co miały pod ręką. Sięgały po naturalne sposoby, które były im dobrze znane. One same przekazywały je potem swoim córkom. Dzięki tej publikacji dowiadujemy się także tego, jak wyglądała rewolucja w makijażu oraz przechodzenie do coraz bardziej odważnych strojów. Ich zakładanie wymusiło na kobietach konieczność lepszego zadbania o wygląd ciała. Nie można było przecież pokazać nieogolonych nóg czy brzydkich stóp. To było nie do pomyślenia.

Publikację połyka się jednym tchem. Ma swój klimat, ale trudno mi ją zakwalifikować do konkretnej kategorii. To nie był poradnik ani lekcja historii o kosmetykach. O ile wcześniejsze publikacje Aleksandry Zaprutko-Janickiej mnie zachwycały, tak z tą mam pewien problem. Jaki? Całość jest podzielona na kilka części. Każda z nich opowiada o pielęgnacji innej części ciała. O niektórych rzeczach wiedziałam, o innych dowiedziałam się dopiero z lektury. Niestety muszę przyznać, że nie wszystkie części były równe pod względem merytorycznym. Pojawiały się niedokończone myśli, które nie do końca rozumiałam. Jej poprzednie publikacje były moim zdaniem bardziej pod tym kątem przemyślane. Nie wiem, dlaczego nie wszystko tu zagrało. To mnie trochę rozczarowało.

Autorka ma jednak lekkie pióro i potrafi przyciągnąć czytelnika do lektury. Łączy ze sobą to, co znane i nieznane, tworząc całkiem niezłą mieszankę. Miała swoje wady, o czym wspomniałam, ale koniec końców nie była wcale taka zła. Powiem więcej, chętnie do niej jeszcze kiedyś powrócę i będę polecać ją dalej.

Myślę, że warto sięgnąć po tę publikację, chociażby ze względu na to, żeby przekonać się, jak z biegiem czasu zmieniało się podejście do wyglądu zewnętrznego kobiety. Jeszcze jakiś czas temu nosiły ubrania, które nie odsłaniały zbyt wiele, bo tylko porządnie ubrana żona była dobrą wizytówką statecznego męża. My dzisiaj nie chodzimy tak ubrane. Mało tego, przywiązujemy większą wagę do zmiany odzieży. Pogląd na higienę osobistą też mamy zupełnie inny niż nasze prababcie.

Na końcu rozdziałów są podane porady sprzed lat dotyczące sposobu dbania o omawianą wcześniej część ciała. Autorka przyznała, że niektóre metody wypróbowała na sobie. Ja przyznam szczerze, że nie jestem na tyle odważna. Podejrzewam, że moje próby zakończyłyby się totalną katastrofą i ofiarami w ludziach. Już chyba wolę się świecić od nadmiaru pierwiastków i mieć sprawdzone kosmetyki. Stare metody do mnie nie przemawiają. Wolę nie eksperymentować.

Znajdziecie tu kilka perełek i przekonacie się, jakich specyfików używały dawniej kobiety, by nieco podrasować swój wygląd. Myślę, że ta publikacja bardziej zainteresuje panie niż panów, choć nie chcę generalizować i zniechęcać kogokolwiek do lektury. Sami zadecydujcie, czy chcecie czytać o dawnych sposobach na dbanie o urodę. Moje zdanie na temat książki znacie.

Aleksandra Zaprutko-Janicka
Piękno bez konserwantów
Wydawnictwo Znak
Kraków 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
dziękuję Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Znak.

Jeanne Ryan "Nerve"

Jakiś czas temu widziałam w kinie trailer filmu Nerve. Bohaterka postanowiła zagrać w grę, w której musi wykonywać zlecone przez pomysłodawców przedsięwzięcia zadania. Na początku wydawały się całkiem niewinne. Z czasem zaczęły robić się coraz trudniejsze. Był tylko jeden problem. Gracz nie mógł z własnej woli opuścić gry. Musiał pozostać w niej do końca. Czy tego chciał, czy nie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jest książka, na podstawie której nakręcono film. Miałam zabrać się za jego oglądanie i w sumie dobrze, że tego nie zrobiłam. Wolałam najpierw zapoznać się z pierwowzorem.

Abigail jest szarą myszką. Nie wyróżnia się z tłumu niczym specjalnym. No dobra, może ma paru znanych kumpli, ale sama niespecjalnie rzuca się w oczy. Postanawia to zmienić i zaczyna grać w NERVE. Jej towarzyszem gry jest Ian. Zadania, jakie mają wykonywać na początku, wydają się nieskomplikowane. Prawdziwa zabawa zaczyna się później. Jak Abigail i Ian poradzą sobie z grą? Czy uda im się dotrzeć do końca?

Przyznam, że sporo oczekiwałam od tej książki, tym bardziej, że słyszałam na jej temat ochy i achy. Trochę obawiałam się tego, że będę na nią za stara, ale nawet nie czułam się jak leśny dziadek w trakcie lektury, choć nie zawsze rozumiałam problemy bohaterów. Musicie mi to wybaczyć, swoje lata już mam.

Sam pomysł na fabułę nie jest zły. Działo się sporo, choć autorce nie zawsze udawało się utrzymać mnie w napięciu. Na szczęście akcja się rozkręciła i zadania nie były już takie niedorzeczne. Chociaż nie, niedorzeczne to może złe słowo. Nie wiem, jak mam to określić, ale odniosłam wrażenie, że początkowo były one dostosowane pod wiek bohaterów. Ot, zrobić z nich idiotów, żeby reszta gawiedzi, która ich obserwowała, miała ubaw. Później zrobiło się niebezpiecznie, lecz na tym skończę, by nie zdradzić zbyt dużo. Sami musicie przekonać się, co musieli zrobić Ian i Abigail. Mogę tylko zdradzić, że ostatnie rozdziały czytałam napięta jak struna i w żaden sposób nie byłam w stanie przewidzieć tego, jaki historia będzie miała finał. Za to należy się duży plus. Lubię być zaskakiwana. Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, jeśli już jesteście po lekturze, ale mam wrażenie, że na Nerve się to wszystko nie zakończy.

Wykreowani przez autorkę bohaterowie nie są zbyt oryginalni. Takich jak oni można spotkać w wielu książkach. Nie mówię jednak, że było to coś złego. Nie uważam tego w tym przypadku za minus. Niespecjalnie mi to w trakcie lektury przeszkadzało. Bardziej grałoby mi na nerwy to, że w rolach głównych występują piękne i puste panienki.

Jeanne Ryan całkiem nieźle poradziła sobie z tą historią. Miała pomysł, przemyślała go i oddała w ręce czytelników dobrą lekturę. Podejrzewam, że Nerve bardziej spodoba się nastoletnim czytelnikom niż takim dinozaurom jak ja, ale nie widzę przeszkód, by po książkę sięgnęli dorośli odbiorcy. Uważam, że historia Abigail i Iana da im do myślenia w stosunku do ich dzieci.

Jestem bardzo ciekawa, jak został wykonany film na podstawie tej książki. Historia miała potencjał, mam nadzieję, że został on wykorzystany. Ekranizacja jest jeszcze przede mną. Oby mnie nie rozczarowała.

Jeanne Ryan
Nerve
Wydawnictwo Dolnośląskie
Wrocław 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Dolnośląskiemu.

Martin Suter "Montecristo"

Ta książka jest reklamowana jako bestseller "Spiegla". Czy faktycznie jest taka dobra? Przekonajcie się sami.

Jonas Brand, wideoreporter programu lifestylowego, jedzie pociągiem z Zurychu do Bazylei. Podróż przebiega spokojnie do czasu, aż ktoś zwalnia hamulec bezpieczeństwa. Okazuje się, że na torach znajduje się człowiek. Nikt nie wie, dlaczego Paolo Contini, młody, mający szczęśliwą rodzinę, bystry makler, popełnił samobójstwo. Mijają trzy miesiące. W ręce Jonasa trafiają dwa banknoty stufrankowe o tym samym numerze seryjnym. Jak to możliwe? Czy to może mieć jakiś związek z samobójstwem Continiego? Jonas postanawia zostać dziennikarzem śledczym i rozwiązać tę sprawę. Nie zdaje sobie sprawy z tego, w jakie problemy się wpakował. Dokąd doprowadzą go poszukiwania? Jakim cudem w obiegu znalazły się dwa banknoty o tym samym numerze seryjnym?

Przyznam szczerze, że jeśli chodzi o systemy finansowe, jestem w tych tematach kompletnie zielona. Na szczęście mam ludzi, którzy się na tym znają. Nieco obawiałam się tego, że mogę pogubić się w czasie trwania akcji, na szczęście autor opisywał wszystkie finansowe zawiłości w dość prosty sposób i udało mi się w miarę gładko dotrzeć do końca. Pojawia się tu co prawda specjalistyczne słownictwo, ale nie czułam się jakoś wśród niego zagubiona. Wręcz przeciwnie. Dzięki takiemu zabiegowi Montecristo zyskał na autentyczności.

Książkę czyta się w ekspresowym tempie. Ma w miarę dużą czcionkę, dzięki której szybko prześlizgujemy się do finału. Dzieje się sporo, nie można narzekać na nudę. Intryga jest dość dobrze stworzona. Widać, że autor przemyślał to, co chciał napisać. Czuję jednak pewien niedosyt, jeśli chodzi o kreację bohaterów. Czegoś im w moim odczuciu brakowało, ale trzeba przyznać jedno: są prawdziwi, tacy jak my. Boję się tylko tego, że nie pozostaną na długo w mojej pamięci.

Intryga, którą wymyślił Martin Suter, jest oryginalna. Nie spotkałam się z takim motywem w żadnej innej książce. Mam jednak jedno "ale". Od pewnego momentu zaczęłam podejrzewać, co będzie się dalej działo. W paru kwestiach moje podejrzenia się sprawdziły, choć autor kilka razy mnie zaskoczył. Zawiodło mnie jednak zakończenie. Nie to, że czekałam na fajerwerki, lecz cała historia zakończyła się tak zwyczajnie. Spodziewałam się czegoś innego. Nie to, że cisnęłam książką w kąt, gdy je przeczytałam, ale uważam, że można było przygotować inny finał.

Czy książka zasługuje na miano bestsellera? Ciężko mi powiedzieć. Jak wspomniałam, czytało się ją szybko, nie miałam poczucia straconego czasu, ale jednak parę rzeczy mi zazgrzytało. Jedno trzeba jednak przyznać: pomysł na fabułę jest dość oryginalny, więc może w tym tkwi siła Montecristo.

Wiem, że nie wszystkim czytelnikom ta książka przypadnie do gustu. Nie każdy interesuje się przekrętami finansowymi i nie można mieć do nikogo o to pretensji. Musicie sami zadecydować, czy będziecie chcieli podjąć próbę lektury. Jeśli uważacie, że to nie są Wasze klimaty, możecie spokojnie poszukać czegoś innego. Świat się nie zawali. Jeżeli jednak lubicie czytać o dziennikarskich śledztwach i finansowych przekrętach, sięgnijcie po Montecristo. Myślę, że dobrze spędzicie z tą książką czas i wpisze się ona w Wasze czytelnicze gusta. Mnie czytało się ją całkiem przyjemnie, choć o finansach wiem tyle co nic. Ostateczną decyzję pozostawiam jednak Wam, żeby nie było, że źle doradziłam.

Martin Suter
Montecristo
Dom Wydawniczy REBIS
Poznań 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Domowi Wydawniczemu Rebis.

Edgar Rice Burrouhgs "Tarzan wśród małp"

Myślę, że Tarzana nie muszę nikomu specjalnie przedstawiać. Podejrzewam, że każdy z Was choć raz w życiu o nim usłyszał. Może widzieliście film albo czytaliście książkę. Ewentualnie słyszeliście piosenkę o nim. Dla niewtajemniczonych, o ile takowi się znajdą, małe przypomnienie.

Mały lord Greystoke, bo tak kiedyś nazywał się Tarzan, osierocony przez rodziców, samotny i kwilący w dzikiej afrykańskiej dżungli, zostaje przygarnięty przez małpią samicę Kalę, która niedawno straciła dziecko. Chłopiec dorasta wśród zwierząt, ucząc się od nich przetrwania. Przez małpy zostaje nazwany Tarzanem, co w ich języku oznacza „Biała Skóra”. Z czasem chłopiec staje się niemal tak krzepki i zręczny, jak one. Wychodzi zwycięsko z walk z dzikimi zwierzętami i zamieszkującymi w pobliżu ludożercami. Wkrótce sprytem, inteligencją i siłą prześcignie każdego przeciwnika i zostanie okrzyknięty Małpim Królem. Orientuje się jednak, że jest inny niż reszta stada. Chce wrócić do swoich, ale nie wie, czy uda mu się to zrobić. Wychowywał się w końcu z dala od ludzi i może nie zostać przez nich zaakceptowany.

Tarzan to postać ponadczasowa. Znają ją dorośli i dzieci. Przyznam szczerze, że z książkowym Tarzanem miałam do czynienia po raz pierwszy. Wielokrotnie powtarzałam sobie, że muszę nadrobić zaległości w lekturze, ale jakoś nie było mi z nią po drodze. Do czasu. Kiedy poznałam pierwowzór, byłam w szoku. Poczułam się tak, jakbym dostała czymś ciężkim w głowę. Współczesny obraz człowieka-małpy nie do końca pokrywa się z literackim pierwowzorem. Ten z powieści Edgara Rice'a Burrouhgsa bardziej przypadł mi do gustu. Już tłumaczę dlaczego. On pokazał mi, że nie jest tylko dzikim sierotą wychowanym wśród małp. Życie w dżungli wiele go nauczyło. Nie ograniczał się wyłącznie do chodzenia po drzewach i wydawania z siebie dzikich okrzyków. Postanowił nauczyć się czytać i o czym już wspomniałam, powrócić do świata "Białych Skór" takich jak on. Wiedział, że nie będzie to łatwe, ale miał silną motywację, by to zrobić.

Ta powieść ma swój klimat. Nie wszystkim czytelnikom przypadnie do gustu. Dlaczego? Dzieje się tu co prawda wiele, ale autor przemyca do narracji moralizatorskie fragmenty. Na początku nieco kuło mnie to po oczach, lecz szybko się do tego przyzwyczaiłam. To było coś innego, niespotykanego raczej we współczesnej literaturze. W każdym razie nie potrafię sobie przypomnieć, w której książce ostatnio coś takiego widziałam.

Pewnie czegoś Wam tutaj zabrakło. Spokojnie, nie zapomniałam o Jane, kobiecie życia Tarzana. To dla niej mężczyzna postanowił powrócić do świata ludzi. Ja jakoś nie mogłam się do niej przekonać. Od momentu, gdy pojawiła się na kartach powieści, wszystko stało się przewidywalne. Byłam w stanie odgadnąć, co za moment się stanie. Wiem, że jej postać była konieczna, ale gdyby Jane zabrakło, nie płakałabym po niej.

Jeżeli nie znacie literackiego pierwowzoru Tarzana, możecie śmiało zapoznać się z tą powieścią. Czyta się ją bardzo szybko. To dobra propozycja na jeden ze zbliżających się jesiennych wieczorów. Na koniec dodam tylko jeszcze jedną rzecz. Wydawca stanął na wysokości zadania, wydając tę książkę. Ale mam nadzieję, że o tym przekonacie się sami, gdy weźmiecie ją do ręki.

Edgar Rice Burrouhgs
Tarzan wśród małp
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Zysk i S-ka.

Marceline Loridan-Ivens "I nie wróciłeś..."

Nikt nie potrafi tak zranić jednego człowieka jak drugi człowiek. Marceline jako nastolatka trafiłą do obozu koncentracyjnego. Była Żydówką, więc miała podzielić losy wielu innych ludzi takich jak ona. Wiedziała, że czeka ją śmierć. Czekała tylko na to, aż doktor Mengele każe jej iść do gazu. W obozie zaznała głodu i poniżenia. Odebrano jej wszystko: nie miała własnych ubrań, nie mówiąc o życiu, które pozostało za murami obozu ani o ojcu, z którym ją rozdzielono. Mężczyzna trafił bowiem do innego obozu. Do pewnego momentu widywali się, lecz później stracili ze sobą kontakt. Marceline po latach pisze więc do niego list, który nigdy nie dojdzie do adresata.

I nie wróciłeś... to krótka, lecz bardzo poruszająca opowieść. Autorka w nietypowy sposób pisze o obozie koncentracyjnym. Nie skupia się na tym, jak wyglądało jej życie w niewoli, choć siłą rzeczy o nim wspomina. Pisze o głodzie, za dużych ubraniach i butach, które na nią nie pasowały, bo pochodziły od różnych osób. Opowiada też o tym, że przyzwyczaiła się do śmierci. Ta towarzyszyła jej bowiem codziennie. Marceline dobrze wiedziała, co oznaczają unoszące się nad obozowiskiem kłęby dymu. Czuła zapach palonych ciał. Liczyła się z tym, że i ona podzieli los tych ludzi. Jak przyznała, sama w pewnym momencie przyczyniła się do niesienia śmierci. Pracowała bowiem przy budowaniu obozu. Zajmowała się także rzeczami, które należały do więźniów.

Marceline skupia się przede wszystkim na tym, jak trudno było jej powrócić do codzienności. Łóżko było za twarde, a znany dotąd świat stał się obcy, nieprzyjazny. Nawet rodzina niespecjalnie cieszyła się z jej powrotu. Matkę interesowało tylko to, czy córka wciąż jest czysta, żeby wydać ją za mąż. Wtedy przynajmniej można pozbyć się problemu.

Pobyt w obozie odcisnął na psychice Marceline ślad, którego nic nie będzie w stanie zatrzeć. Odbiło się to dość mocno na jej późniejszym życiu i rodzinie, którą założyła. Po wyjściu z niewoli nic już nie było takie samo.

Ta opowieść jest niezwykle intymna, dociera w najgłębsze zakamarki duszy czytelnika. Czytałam wiele książek o życiu obozowym. Ta jednak różni się od nich. W żadnej ze znanych mi historii nikt nie opowiada w taki sposób o powrocie do rzeczywistości jak Marceline. W trakcie lektury czułam, że do moich oczu cisną się łzy. Nie sposób podejść do tej książki bez emocji.

Jeżeli lubicie tego typu literaturę, możecie rozejrzeć się za I nie wróciłeś.... Nie powinniście żałować decyzji o przeczytaniu tej krótkiej historii. Polecam ją, tym bardziej, że niewiele osób w taki sposób jak Marceline potrafi opowiedzieć o obozowym piekle i próbie powrotu do normalnego życia.

Marceline Loridan-Ivens
I nie wróciłeś...
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Prószyński i S-ka.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #74 Karin Slaughter "Ofiara"

Karin Slaughter jest jedną z pisarek, która nosi nazwisko bardzo adekwatne do tego, jakim gatunkiem literackim się zajmuje. I w Ofierze nie obeszło się bez rzezi. Co działo się tym razem?

Dale Harding, były policjant, agresywny pijak i hazardzista został odnaleziony martwy. Lista potencjalnych podejrzanych jest wyjątkowo długa. Trudno ustalić, kto miał największy interes w tym, by pozbyć się go z tego świata. Jego ciało odnaleziono w pustym budynku, który należy do Marcusa Rippy'ego - znanego koszykarza, oskarżonego niedawno o gwałt. Gwiazdorowi udało się jednak uniknąć sprawiedliwości. Kilka łapówek oczyściło jego sumienie. Czy Will Trent zdoła tym razem wsadzić odpowiednią osobę za kratki?

Cykl z Willem Trentem odkryłam niedawno, ale już od pierwszej części przepadłam. Karin Slaughter jest niezrównana w tym, co robi. Jej powieści trzymają w napięciu i czytelnik niemal do samego końca właściwie nie wie, kto stoi za zbrodnią. W przypadku tej sprawy wiele rzeczy komplikuje się. Chociażby ze względu na pewne osobiste aspekty. Prowadzenie śledztwa, w którym do głosu dochodzą uczucia, nie jest proste.

Karin Slaughter zaserwowała czytelnikom intrygę, której nie sposób wpisać w żadne schematy. Kiedy już myślałam, że wiem wszystko, obrywałam prztyczka w nos, autorka bardzo skutecznie wyprowadzała mnie w pole. Zakończenie wbiło mnie w fotel. Nie myślałam, że ta historia tak się skończy.

Jedyne "ale", jakie mogę mieć do tej książki, to fakt, że bohaterowie są trochę schematyczni. Mają mroczną przeszłość i ich życie nie jest usłane różami. Jestem jednak w stanie przymknąć na to oko, gdyż Ofiarę połyka się niemal w całości. W trakcie lektury siedziałam napięta jak struna i z niecierpliwością czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. To kawał dobrego thrillera. Mam nadzieję, że autorka będzie w stanie utrzymać dobrą formę, gdyż jestem głodna kolejnych wrażeń.

Jeżeli nie znacie cyklu z Willem Trentem, nadróbcie zaległości, zanim zabierzecie się za tę powieść, gdyż możecie czuć się nieco zagubieni w trakcie lektury i pewne wątki nie będą zrozumiałe. Niemniej jednak polecam Wam Ofiarę. Długie wieczory coraz bliżej, warto więc uzbroić się w coś dobrego do czytania.

Karin Slaughter
Ofiara
Wydawnictwo HarperCollins
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu HarperCollins.

Kristin Hannah "Słowik"

Niedawno w księgarniach pojawiła się książka reklamowana jako bestseller, który przez wiele tygodni był na szczycie i cieszył się największym zainteresowaniem czytelników. Na świecie sprzedano miliony egzemplarzy Słowika. W czym tkwi jego sukces? Czy faktycznie jest taki dobry?

Dwie siostry: Vianne i Isabelle dzieli wszystko. Aż trudno uwierzyć w to, że miały tych samych rodziców. Kiedy wybucha II wojna światowa kobiety postanawiają przejść przez nią na dwa różne sposoby. Starsza z nich wyczekuje powrotu męża, który został zaciągnięty do wojska. Stara się zapewnić bezpieczeństwo dzieciom, choć nie jest to łatwe, zwłaszcza gdy okupacja niemiecka przybiera na sile. Młodsza i zbuntowana postanawia zaś dołączyć do ruchu oporu. Nie chce z założonymi rękami patrzeć na to, jak jej ojczyzna wykrwawia się. To niezwykła opowieść o sile, odwadze i determinacji kobiet, inspirowana życiem bojowniczki ruchu oporu Andrée de Jongh.

Mówi się, że kobiety to słaba płeć. Słowik zaprzecza temu w 100 procentach. Zarówno Isabelle, jak i Vianne były silne. Wojna odebrała im niemalże wszystko, jednak one nie poddały się i postanowiły walczyć. Miały dla kogo. Trudno mi powiedzieć, która z sióstr była mi bliższa. Obie były tak diametralnie różne, że nie sposób ich w jakikolwiek sposób ze sobą porównać. Na początku Isabelle strasznie działała mi na nerwach, ale w końcu zrozumiałam, że jej bunt nie jest bezcelowy i do czegoś prowadzi.

Ostatnimi czasy w moje ręce trafiają same perełki wydawnicze. Słowik również do nich należy. Na początku nieco przestraszyła mnie jego objętość, jednak przejście przez prawie 600 stron zajęło mi zaledwie 2 wieczory. Kristin Hannah zabiera czytelników w niesamowitą podróż w czasie. Autorka stworzyła historię z duszą. Przeniosła nas do czasów niemieckiej okupacji i oddała jej klimat. Przeżywałam wraz z bohaterami ich radości i smutki. Czułam ból i strach. Chylę czoła przed Kristin Hannah. Zapamiętajcie to nazwisko, mam nadzieję, że na stałe zapisze się w historii współczesnej literatury.

Jeśli lubicie czytać książki, których akcja dzieje się w okupowanych przez Niemców państwach, to idealna lektura dla Was. Nie będziecie zawiedzeni. Gwarantuję to.

"Jeżeli moje długie życie czegoś mnie nauczyło, to tego, że miłość pokazuje nam, kim chcemy być, wojna zaś - kim jesteśmy"
Kristin Hannah
Słowik
Wydawnictwo Świat Książki 
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Księgarskiemu oraz Wydawnictwu Świat Książki

Jim Hutton, Tim Wapshott "Freddie Mercury i ja"

Muzykę Freddiego Mercury'ego kocham od najmłodszych lat. Piosenką mojego dzieciństwa było We are the champions w autorskim wykonaniu, które zostało nagrane przez rodziców. Jak dobrze, że wtedy nie było Youtube'a, bo byłabym gwiazdą sieci. Od ponad 20 lat uwielbiam Freddiego i nie sądzę, by jakikolwiek inny piosenkarz był w stanie zastąpić go w moim sercu. Nie ma chyba biografii Freddiego, której bym nie przeczytała. Jakie są moje wrażenia po lekturze książki Freddie Mercury i ja?

Zupełnie inny wizerunek gwiazdy przedstawia jego partner, z którym spędził ostatnie lata życia. Jim Hutton. Na początku ich znajomości nic nie wskazywało na to, że tych dwóch mężczyzn połączy uczucie. Los jednak zadecydował, że skrzyżuje ich drogi. Związek Jima i Freddiego był burzliwy. Lider zespołu Queen nie był zbyt stały w uczuciach, co często doprowadzało do konfliktów między kochankami. Jim jednak pozostał wierny muzykowi i choć ten zaraził go wirusem HIV, ukochany nie opuścił go aż do dnia jego śmierci. Był z nim w ostatnich chwilach i bardzo przeżył jego śmierć. Został po niej sam na świecie.

Książka została wydana po raz pierwszy ponad 10 lat temu. W czasach, gdy nie mówiło się głośno o związkach osób tej samej płci. To był temat tabu. Dziś tego typu publikacje na nikim nie robią większego wrażenia. Podejrzewam, że dla wielu fanów Freddiego, którzy nie wiedzieli nic o orientacji seksualnej swojego idola, to był ogromny szok.

Targają mną bardzo sprzeczne uczucia po lekturze. Nie, nie była zła. Pochłonęłam ją w ciągu paru godzin. Chodzi mi o coś innego. To bardzo intymna opowieść o życiu z Freddiem. Nie wiem nawet czy nie zbyt intymna. Lider zespołu Queen został w niej całkiem obdarty z resztek prywatności. Może i jestem staroświecka, ale uważam, że to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami sypialni, powinno tam pozostać. Jim Hutton nie wstydził się opowiadać o tym, jakim kochankiem był Freddie. Mam też bardzo mieszane uczucia co do kilku ostatnich stron, które opisują ostatnie chwile muzyka. Był cieniem człowieka, nie potrafił już sam o siebie zadbać. Hutton wyjawił wszystkie szczegóły dotyczące jego śmierci. Moim zdaniem to nie powinno ujrzeć światła dziennego. Ja bym się w grobie przewracała i nawiedzała męża dniami i nocami, że komukolwiek o tym powiedział. To nie było w porządku wobec Freddiego. Przynajmniej ja tak uważam, możecie się ze mną nie zgodzić. Nie lubię obdzierania sławnych osób z ich intymności. Mogę poczytać o ich rodzinie, dokonaniach, zainteresowaniach, ale uważam, że wchodzenie z butami do ich sypialni czy pokoju, w którym wydają ostatnie tchnienie, to przesada.

Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest kiepska lektura. Uważam tylko, że poruszyła zbyt intymne kwestie związane z życiem Mercury'ego. Pewne sprawy nie powinny ujrzeć światła dziennego. 

Myślę, że fanom Freddiego ta książka powinna przypaść do gustu. To nieco inna opowieść o ich idolu. Takich historii nie czytałam w żadnej innej biografii zespołu Queen. Kilka ostatnich stron przepłakałam i czułam rosnące w mojej piersi poczucie żalu, że nigdy nie mogłam posłuchać występu Freddiego na żywo. Dziś niewielu jest piosenkarzy, którzy są tak wszechstronni i charyzmatyczni jak on.

Jim Hutton, Tim Wapshott
Freddie Mercury i ja
Wydawnictwo Dolnośląskie
Wrocław 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Dolnośląskiemu.

Robert Foryś "Gambit hetmański"

Marysieńki Sobieskiej nie muszę chyba nikomu specjalnie przedstawiać. Była żoną króla Jana III Sobieskiego. W opowieści, jaką przedstawił czytelnikom Robert Foryś, kobieta została pokazana z nieznanej z lekcji historii strony. Przypuszczalibyście, że królowa, której Muszkę całował Jan III Sobieski, była szpiegiem. I to jakim. Nie zawaha się przed niczym, by tylko osiągnąć założony cel. W międzyczasie próbuje doprowadzić do detronizacji Michała Korybuta Wiśniowieckiego, który na króla średnio się nadawał i nie mógł liczyć na niczyje wsparcie.

To opowieść o politycznej rozgrywce, w której mężczyźni są tak na dobrą sprawę pionkami w rękach kobiet. Bez nich daleko by nie zaszli. Panie pragną władzy i zrobią wszystko, by ją zdobyć. Cena nie gra tu większej roli. Nie przebierają także w środkach. W ruch idą sztylety, trucizny i ich własne ciała.

Kiedy przytachałam książkę z biblioteki, nieco przeraziła mnie jej objętość, widoczna zresztą na zdjęciu. Bałam się, że uporanie się z nią zajmie mi sporo czasu. Niepotrzebnie. Przepadłam już od pierwszych stron i pochłonęłam to tomiszcze na dwa razy. Robert Foryś w mistrzowski sposób przeniósł mnie w czasy rządów Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Ani przez chwilę nie czułam się znudzona tym, co czytam. Autor wystrzega się zbędnych opisów. Akcja mknie jak szalona, intrygi nabierają rumieńców. Przenosimy się w czasie i nawet nie zauważamy, kiedy docieramy do zakończenia opowieści.

To bardzo przemyślana powieść. Robert Foryś wprowadził na scenę wiele postaci. Potrafił jednak nad nimi zapanować. Każda z nich miała do wykonania swoje zadanie i nie snuła się bez celu. Bohaterowie są z krwi i kości, mają swoje zalety i wady, wzbudzają zarówno strach, uznanie jak i współczucie. Na dobrą sprawę nie bardzo wiadomo, komu można zaufać. Przyjaciel w ciągu jednej chwili może stać się największym wrogiem, jeśli tylko będzie mu to na rękę.

Jestem oczarowana tą książką. Autor dopracował ją w najmniejszym calu. Zadbał, by wszystkie aspekty zostały wiernie oddane. Wiemy nie tylko jak się zachowywali ówcześni ludzie, ale także jak się ubierali, w co wierzyli i jakie mieli polityczne poglądy. Pisarz zaserwował czytelnikom prawdziwą podróż w czasie. Robert Foryś ma lekkie pióro i wciąga w snutą przez siebie opowieść. Nie obawiajcie się dużej liczby stron. Nie odczujecie tego w trakcie lektury.

Jeśli lubicie powieści historyczne, w których obecny jest duch opisywanych przez autora czasów, bardzo dobrze trafiliście. Dajcie porwać się opowieści pełnej intryg, zdrad, chciwości i walki o władzę. Poznacie bohaterów historycznych z nieznanej dotąd strony. To prawdziwa uczta literacka. Polecam.

Robert Foryś
Gambit hetmański
Wydawnictwo Otwarte
Kraków 2016

Adam Michnik, Aleksiej Nawalny "Dialogi"

Dzisiaj chcę opowiedzieć o książce, która może wywołać sporą burzę wśród odbiorców. Jeśli jednak liczycie na to, że wejdę na mocno polityczne tematy - muszę Was rozczarować. Nie zrobię tego. O czym są Dialogi?

Na okładce czytamy: "Czy metody polskiej opozycji czasów PRL-u uda się zastosować w putinowskiej Rosji? Na jakich warunkach można próbować porozumieć się z autorytarną władzą? Czy polska transformacja to również droga dla Rosjan? Jakie miejsce powinna zająć Rosja w Europie? Jak rozwiązać konflikt z Ukrainą? Czy lustracja jest niezbędna do zapewnienia społecznego pokoju? Adam Michnik, jeden z filarów antykomunistycznej opozycji w Polsce a dziś redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” spotkał się z Moskwie z Aleksiejem Nawalnym, bezkompromisowym bojownikiem przeciwko korupcji i najważniejszą dziś postacią antyputinowskiej opozycji. Ich wspólna książka jest zapisem fascynujących rozmów o najważniejszych konfliktach, które rozrywają współczesną Rosję i świat."

Adam Michnik i Aleksiej Nawalny poruszają w swoich rozmowach wiele kwestii. Miejscami mocno kontrowersyjnych. Nie każdy czytelnik będzie w stanie zagłębić się w tę lekturę. Przyznam szczerze, że na początku sama miałam z tym ogromny problem. Obawiałam się, że nie będę w stanie przebrnąć przez rozmowy panów. Na szczęście na kolejnych stronach rozmowy nabrały rumieńców i stały się ciekawsze. Poruszały bliższe mi sprawy.

Tak jak już wspomniałam, nie każdy czytelnik będzie zainteresowany Dialogami. To specyficzna publikacja. Nie mówię, że jest zła, ale wymaga sporo zaangażowania od osoby, która po nią sięgnie. Czy pozycja znajdzie szerokie grono odbiorców? Trudno mi to powiedzieć.

Rozmówcy może i nie odkrywają w swoich rozmowach Ameryki, ale poruszane przez nich kwestie zmuszają do refleksji. Owszem, nie obyło się bez polityki, lecz nie czułam się nią w jakiś sposób przytłoczona. Dało się w miarę bezboleśnie przez nią przejść. Czy powrócę do Dialogów? Nie jestem tego pewna. Myślę, że przejście przez nie jeden raz mi wystarczy.

Nie polecam tej lektury młodym czytelnikom. Obawiam się, że będzie ona dla nich zbyt trudna. Do Dialogów trzeba jednak dorosnąć, by je zrozumieć. Sama nie wiem, czy nie wzięłam się za nie zbyt wcześnie. Podejrzewam, że bardziej przypadną do gustu moim rodzicom.

Książka jest napisana dość prostym językiem. Czytelnicy na pewno zrozumieją, co rozmówcy mają im do przekazania. Nie będę nikogo specjalnie namawiać do lektury. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to kontrowersyjna i specyficzna pozycja. Musicie sami zdecydować, czy chcecie po nią sięgnąć.

Adam Michnik, Aleksiej Nawalny
Dialogi
Wydawnictwo Agora SA
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Agora SA.

Daniel Koziarski, Agnieszka Lingas-Łoniewska "Zbrodnie pozamałżeńskie"

Na początku była miłość aż po grób. Potem... no cóż, bywało różnie. Marcin, piłkarz u szczytu formy, staje przed szansą zrobienia wielkiej kariery. Jednak radość z sukcesów na boisku przyćmiewają jego problemy małżeńskie. Alicja, pracownica naukowa, zdaje się nie zauważać ani osiągnięć męża, ani jego potrzeb i skupia się na swoich sprawach. Nie chce słyszeć o dzieciach i nie ma zamiaru chodzić na mecze, w których gra mąż. Marcin, zazdrosny o Adama, przyjaciela Alicji z uczelni, uruchamia niebezpieczne kontakty, żeby dać nauczkę rywalowi. Ale sytuacja komplikuje się, kiedy Adam najpierw przepada bez wieści a potem zostaje odnaleziony martwy. Tymczasem sąsiedzi Marcina i Alicji, wzięty adwokat Arek i zajęta domem oraz wychowywaniem dziecka – Marta, również przechodzą przez trudny okres swojej małżeńskiej relacji. Arek nie ma świadomości, że jego trzymana pod kloszem, nieszczęśliwa żona, zaczyna odreagowywać frustrację, zdradzając go z Damianem, studentem. Sam zaś Arek odkrywa w sobie wielopoziomową fascynację pracującym u niego aplikantem Maciejem, który zdaje się skrywać jakąś mroczną tajemnicę.

Po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością autorów. Nigdy wcześniej z żadnym z nich się nie spotkałam. Jakie są moje wrażenia po lekturze? Nie macie pojęcia, ile razy chciałam wyrzucić książkę przez okno. Czy była zła? Nie, po prostu występujący w niej bohaterowie nieziemsko działali mi na nerwach. Jedynie Marcin był w miarę do przełknięcia, przynajmniej do pewnego czasu. Jego żona zachowywała się jak mała dziewczynka, która zawsze musiała dostawać to, co chciała. Arek był zapatrzonym w siebie narcyzem, który nie przeżyłby skoku z poziomu swojego ego na poziom swojej inteligencji. Jego światopogląd był co najmniej przedpotopowy. Uważał, że kobieta ma siedzieć w domu, rodzić dzieci i schodzić mężowi z drogi, utrzymując oczywiście dom w idealnym ładzie. Marta, jego żona, miała ogromnego pecha. Wplątała się w związek bez przeszłości i musiała w nim tkwić, jeśli nie chciała stracić synka. Nudę zabijała seksem z innymi mężczyznami. Jakoś nie potrafiłam jej polubić. 

Autorzy stworzyli dość przerażającą wizję małżeństw, w których już dawno wypaliła się iskra. Małżonkowie nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić, by odbudować swoje relacje. Zamiast szczerze ze sobą porozmawiać, woleli szukać pocieszenia u kogoś innego. To zmusza do refleksji nad własnym związkiem. Zastanawiałam się, co ja bym zrobiła, gdybym zorientowała się, że w moim małżeństwie wieje nudą. Raczej nie postąpiłabym jak Alicja czy Marta.

Nie byłam w stanie rozróżnić, kiedy który z autorów przemawia w powieści. Całość była napisana bardzo spójnie i nie było tu przeskoków. Zbrodnie pozamałżeńskie połknęłam w jeden wieczór. Przez moją głowę przebiegały setki myśli. Analizowałam zachowanie bohaterów i zastanawiałam się, czy mogli zrobić coś, by ratować swoje małżeństwa.

Daniel Koziarski i Agnieszka Lingas-Łoniewska pokazali, do czego są zdolni ludzie, gdy czują się zagrożeni. To było przerażające. Zwłaszcza w przypadku Marcina. A to taki dobry chłopak był... Wystarczyła jedna zła decyzja, by jego życie zmieniło się w koszmar.

Zbrodnie pozamałżeńskie to kawał bardzo dobrej, zmuszającej do refleksji lektury. Te historie wstrząsają czytelnikiem, tym bardziej, że mogły wydarzyć się w rzeczywistości. To nie są opowieści o zielonych przybyszach z kosmosu, tylko o ludziach takich jak my. Jeżeli szukacie dobrej książki na nadchodzące jesienne wieczory, polecam tę pozycję.

Daniel Koziarski, Agnieszka Lingas-Łoniewska
Zbrodnie pozamałżeńskie
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Szutkater i Wydawnictwu Novae Res.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #73 Jonathan Holt "Carnivia



Dzisiaj opowiem Wam o ostatniej części cyklu Carnivia Jonathana Holta.

Tym razem kapitan włoskiej policji musi rozwiązać zagadkę okrutnego rytualnego mordu: ofiara, którą znaleziono na jednej z najpopularniejszych weneckich plaż, ma poderżnięte gardło i ucięty język. Śledztwo prowadzi w mroczne zakamarki obu Wenecji: tej prawdziwej i tej wirtualnej. Kapitan Kat Tapo nie zawaha się skorzystać z mniej lub bardziej chętnie udzielanej pomocy swoich wrogów, kochanków, przełożonych, szpiegów i hakerów, by dotrzeć do prawdy.

Kat Tapo została rzucona na głęboką wodę. Przypadło jej w udziale rozwiązanie dość skomplikowanego śledztwa. Ktoś nie chciał, by zabójca został prędko zdemaskowany. Kobieta jednak nie poddaje się i krok po kroku stara się wyjaśnić tajemnicę morderstwa.

Ostatnia część cyklu jest wisienką na jego torcie. Czyta się ją szybko. Powieść wciąga już od pierwszych stron. Sporo tu na pozór niezwiązanych ze sobą wątków. Nie martwcie się jednak, że pogubicie się w natłoku wydarzeń. Autor bardzo dobrze nad tym wszystkim panuje. Kiedy odkryjecie, co właściwie się stało, szczęka opadnie Wam tak, że Lucyfer i kompania będą Wam zęby szorować. Jestem pod ogromnym wrażeniem zakończenia trylogii i mam nadzieję, że Jonathan Holt nie zarzuci pisarstwa. To autor z bardzo dużym potencjałem, który ma szansę na to, by na stałe wpisać się w historię literatury.

Niektórym czytelnikom mogą nieco przeszkadzać przedstawione w powieści wątki związane z rządami głów poszczególnych państw. To, w jaki sposób autor mówi o niektórych sprawach szokuje, ale też daje do myślenia.

Jeżeli nie znacie tego cyklu, a chcielibyście przenieść się do nieco mrocznej Wenecji, polecam Wam tę książki Jonathana Holta. Nie powinniście się przy nich nudzić. Przeczytajcie jednak powieści po kolei. W innym przypadku możecie czuć się nieco zagubieni podczas lektury.

Jonathan Holt
Carnivia. Rozgrzeszenie
Wydawnictwo Akurat
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Business & Culture oraz Wydawnictwu Akurat.

Marek Rybarczyk "Elżbieta II. O czym nie mówi królowa"

Wiem, że kiedyś już o tym wspominałam, ale lubię czytać książki o brytyjskiej rodzinie królewskiej. Elżbieta II wzbudza mój podziw. To monarchini, której nikt nie będzie w stanie zastąpić. Chcecie dowiedzieć się, co wyniosłam z lektury książki Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?

Elżbieta II nie urodziła się jako potencjalna następczyni tronu Wielkiej Brytanii. Gdyby jej wuj nie abdykował, pewnie nie zostałaby królową. Od najmłodszych lat była pod stałą obserwacją innych osób. Zawsze perfekcyjna, opanowana, nie dawała poznać po sobie żadnych emocji. Nie znosi niepunktualności, od lat ma niezmienne zwyczaje, nosi specjalne ciężarki, by jej ubrania nie zostały narażone na podmuchy wiatru. Tkwi też w małżeństwie, które nie jest szczęśliwe. Tych rzeczy oraz wielu innych faktów możecie dowiedzieć się z lektury książki Marka Rybarczyka.

Przyznam szczerze, że miałam dość duże oczekiwania wobec tej pozycji. Z żalem przyznaję, że nie zostały one spełnione. Wszystko, o czym pisał autor, wiedziałam już od dawna i w sumie niczym mnie nie zaskoczył. Zobaczyłam tylko kilka zdjęć, których wcześniej nie widziałam. Mam wrażenie, że obraz królowej przedstawiony w tej książce jest niepełny. Monarchini została pokazana z niekoniecznie dobrej strony. Skupiono się głównie na jej dziwactwach, zapominając o tym, że jest ona damą w pełnym tego słowa znaczeniu. Wzbudza podziw innych, zależy jej na dobru państwa, którego jest królową. Nieco po macoszemu potraktowano także to, co działo się z nią po śmierci Diany.

Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że to zła publikacja. Nic z tych rzeczy. Marek Rybarczyk ma lekkie pióro i w ciekawy sposób opowiada o codzienności i tajemnicach królowej Elżbiety II. Nie nudziłam się przy tej książce, choć niewiele wniosła do mojego życia. Kto powinien sięgnąć po tę publikację? Myślę, że przede wszystkim ci czytelnicy, którzy o brytyjskiej rodzinie królewskiej wiedzą niewiele i nie czytali książki Sally Bedell Smith Elżbieta II. Portret monarchini. Oni najwięcej skorzystają na lekturze. Jeśli jednak, podobnie jak ja, przeczytaliście pozycję, o której przed chwilą wspomniałam, poszukajcie raczej czegoś innego do czytania. Raczej nie dowiecie się niczego nowego.

Marek Rybarczyk
Elżbieta II. O czym nie mówi królowa
Wydawnictwo Znak
Kraków 2016

Emma Cline "Dziewczyny"



Dzisiaj opowiem Wam o historii zainspirowanej życiem Charliego Mansona, charyzmatycznego przywódcy sekty Rodzina, która dopuściła się rzezi niewinnych ludzi. Wśród ofiar znalazła się ciężarna żona Romana Polańskiego, Sharon Tate.

Witajcie w Północnej Karolinie, mamy koniec lat lat 60. XX wieku. Na początku lata samotna i wrażliwa nastolatka Evie Boyd zauważa grupę dziewcząt w parku. Jest oczarowana ich wolnością i lekkim podejściem do życia. Dziewczyny nie przejmują się niczym: ani opinią innych na ich temat, ani swoim wyglądem. Evie ulega całkowicie wpływowi Suzanne, hipnotyzującej starszej dziewczyny, i za jej pośrednictwem dostaje się do sekty, która wkrótce ma zyskać złą sławę. Mężczyzna będący liderem sekty przyciąga nastolatkę do siebie. Ich siedzibą jest ukryte wśród wzgórz rozległe ranczo, które lata świetności dawno ma za sobą. Evie jednak odbiera je jako egzotyczne, ekscytujące, energetyczne – miejsce, w którym rozpaczliwie pragnie zostać zaakceptowana. Spędza coraz więcej czasu z dala od matki i rytmu codziennego życia, jej obsesja na punkcie Suzanne przybiera na sile i Evie nie uświadamia sobie, że krok po kroku zbliża się do niewiarygodnej przemocy, do tej chwili w życiu dziewczyny, kiedy wszystko może się potoczyć w przerażającym kierunku.

Dziewczyny to literacki debiut Emmy Cline. Mocny i bardzo dobry. Czytałam go, czując rosnące napięcie. Evie jest nastolatką, która za wszelką cenę chce być akceptowana. Sposób bycia członków sekty jej imponuje. Ona też chciałaby być tak wolna jak oni. Mieć wszystko i wszystkich w głębokim poszanowaniu. Na oczach czytelników zmienia się z dziecka w otumanioną narkotykami nastolatkę, której nic co ludzkie nie jest obce. Patrząc na jej przemianę, byłam przerażona. Nie rozumiałam, co ona widzi w tej sekcie. Chciałam krzyczeć, żeby uciekała póki jeszcze może.

Mój strach budził również przywódca sekty, Russel. To był niezwykle charyzmatyczny mężczyzna, który zrobił swoim wyznawcom z mózgu papkę. Celem ich życia było zaspokajanie jego potrzeb. Nie przeszkadzały im brud, brak pieniędzy i jedzenie czegoś, co nie zawsze nadawało się do spożycia. Najważniejsze było dla nich szczęście Russela. Autorka pokazuje czytelnikom, w jaki sposób ktoś taki działa na innych ludzi. Krok po kroku możemy śledzić to, jak za jego pośrednictwem ludzie na własne życzenie pozbywają się zdolności do samodzielnego myślenia.

Historię poznajemy za pośrednictwem Evie. Toczy się ona na kilku płaszczyznach, przy czym sporą część zajmują sceny z czasów, gdy sekta Russela przeżywała swój złoty wiek. Jeśli jednak myślicie, że w tej książce znajdziecie krwawe opisy rzezi, jakiej dokonali ci ludzie, muszę Was rozczarować. Owszem, opowieść powstała na motywach prawdziwej historii, lecz nie powtarza jej, a opowiada na nowo.

To zdecydowanie nie jest książka dla niepełnoletnich czytelników. Dzieje się tu sporo rzeczy, o których nie powinni czytać. Do tej lektury trzeba dorosnąć. Nie czyta się jej jednym tchem. Nie, nie dlatego, że jest zła. Ona po prostu dotyka najgłębszych zakamarków duszy czytelnika i nie pozwala o sobie zapomnieć. Czasem trzeba na moment uciec od wpływu Russela.

Jeżeli szukacie dobrego thrillera, w którym na własne oczy zobaczycie, jak jedna osoba zmienia się pod wpływem drugiej, możecie śmiało sięgnąć po Dziewczyny. To będzie dla Was idealna lektura.

Emma Cline
Dziewczyny
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję 
Portalowi Księgarskiemu i Wydawnictwu Sonia Draga.

Laura Barnett "Wersje nas samych"

Pewnie wiele razy mieliście tak, że podjęliście jakąś decyzję, a potem zastanawialiście się, co by było, gdybyście zadecydowali inaczej. Wersje nas samych to trzy różne wersje historii znajomości Evy i Jima. Wszystkie łączy moment ich pierwszego spotkania. Kiedy nieznajomej dziewczynie psuje się rower, Jim oferuje jej pomoc nie wiedząc, że to zdarzenie będzie miało decydujący wpływ na całe późniejsze życie ich dwojga.

Ta powieść wymaga od czytelników wielkiego skupienia. Przeplatają się w niej trzy wersje historii. To literacki debiut autorki, jednak jest bardzo dojrzały i przemyślany. Nie wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać. Okładka i opis sugerowały mi lekką lekturę. Na to też się nastawiłam. Laura Barnett jednak mnie zaskoczyła. Czy jestem rozczarowana? Nic z tych rzeczy. To opowieść o niezwykłej miłości i poszukiwaniu szczęścia. Bohaterowie nie są idealni i popełniają błędy. Każda ich wersja daje czytelnikom odmienną lekcję życia.

Do Wersji nas samych nie sposób podejść bez emocji. Autorka sięga do najgłębszych zakamarków duszy czytelników. Wzrusza, zmusza do zadumy, wywołuje uśmiech na twarzy. Nie spotkałam się jeszcze z opowieścią o miłości, która wymyka się wszelkim znanym mi z innych książek miłosnym schematom. Czegoś takiego jeszcze nie czytałam. Jestem absolutnie oczarowana. Zakończenie powieści przepłakałam, nie byłam w stanie się powstrzymać.

Laura Barnett w perfekcyjny sposób poradziła sobie z połączeniem trzech historii w jedną spójną całość. Ani przez chwilę nie czułam się zagubiona w trakcie lektury. Mogłam spokojnie przerwać lekturę w dowolnym momencie i pamiętałam, co działo się w poszczególnej wersji opowieści. Autorka mnie oczarowała, przeniosła do zupełnie innego świata, z którego nie chciałam wracać do rzeczywistości.

Wersje nas samych to kobieca, subtelna, choć wymagająca lektura. Czy to znaczy, że mężczyźni powinni unikać książki? Nie powiedziałabym. Panowie myślą nieco inaczej niż my i myślę, że gdyby przeczytali powieść, zrozumieliby to, dlaczego tak często roztrząsamy nasze decyzje i zastanawiamy się co by było gdyby. Jeżeli szukacie lektury, która na długo pozostanie w Waszej pamięci, dobrze trafiliście. To nietuzinkowa opowieść i nie będziecie żałowali ani jednej chwili, którą nad nią spędzicie. Polecam.

Laura Barnett
Wersje nas samych
Wydawnictwo Czarna Owca
Warszawa 2016

Karolina Sowińska "Nic straconego"

Co tak naprawdę liczy się w życiu? Który z dostępnych nam czynników motywuje do działania i sprawia, że czujemy się szczęśliwi? Odpowiedzi na te pytania poszukuje Rose – względnie szczęśliwa, ustawiona dzięki rodzinie osiemnastolatka. Wrodzony upór i brak pokory sprawiają, że szybko popada w kłopoty, a jeszcze szybciej podjęte decyzje niosą za sobą przykre dla dziewczyny konsekwencje. Ucieczka ze szkoły, zaplanowane małżeństwo, rozwód... i kariera. Zakochała się w teatrze i postanowiła, że zostanie uwielbianą przez tłumy aktorką. Robi wszystko, by dojść do celu. Chce jak najszybciej usłyszeć owacje publiczności. Myśl o tym i wytrwałe dążenie do celu zapewniają Rose poczucie spełnienia. Jednak nic nie trwa wiecznie, a życie potrafi nie tylko zaskakiwać, ale bywa również okrutne.

Nic straconego to literacki debiut młodziutkiej Karoliny Sowińskiej. Muszę przyznać, że całkiem niezły. Książkę czytało się szybko, choć liczy sobie wiele stron.

Rose jest zakochaną w sobie nastolatką. Strasznie mnie irytowała, nie potrafiłam jej polubić. Uważała, że wszystko jej się należy, bo chce być aktorką, którą wielbią tłumy. Jedno jednak muszę jej przyznać, dziewczyna potrafiła walczyć o siebie i za nic miała to, co myślą o niej inni. Chciała spełnić swoje marzenie.

Jedyne, co nieco mi przeszkadzało, to fakt, że autorka nieco za bardzo skupiła się na bohaterach, zapominając o tle powieści. Było w nim wiele luk i czegoś w nim brakowało. To jednak literacki debiut Karoliny Sowińskiej, więc myślę, że popracuje ona nad swoim stylem. Ma lekkie pióro, także nie powinna mieć większego problemu ze szlifowaniem warsztatu.

Powieść ma swój klimat, przenosi do innego świata, pozwala się na chwilę oderwać od rzeczywistości. To dobra propozycja na jesienne wieczory. Raczej dla pań, nie wiem, czy panowie znajdą tu coś dla siebie.

Karolina Sowińska
Nic straconego
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Novae Res.

Przedpremierowo! Amy Harmon "Pieśń Dawida"

Dawid walczył od dzieciństwa. Nie należał do grzecznych chłopców. Imprezował, nie liczył się z pieniędzmi, nadużywał alkoholu. Kiedy jego starsza siostra, Molly, zaginęła, obwiniał się o to. Kilkakrotnie próbował popełnić samobójstwo. W szpitalu psychiatrycznym, do którego w końcu trafił, poznał Mojżesza. To dzięki niemu wyszedł na prostą, choć początek ich znajomości nie należał do najłatwiejszych. Pewnego dnia w życiu Dawida pojawia się niewidoma Millie. To ona zawładnęła sercem mężczyzny i sprawiła, że poczuł się kochany i akceptowany. Jednak nagle zniknął bez słowa, nie mówiąc nikomu, dokąd się wybiera. 

Pieśń Dawida to nawiązuje do Prawa Mojżesza, więc jeśli nie czytaliście tej książki, powinniście nadrobić zaległości. W innym przypadku możecie czuć się nieco zagubieni. 

Akcja powieści dzieje się na dwóch płaszczyznach. Teraźniejszość łączy się z odtwarzaną z kaset magnetofonowych przeszłością. Tytułowego bohatera poznajemy za pomocą nagrań, które odsłuchuje Millie. Kobieta próbuje zrozumieć, dlaczego ukochany tak nagle zniknął z jej życia.

Amy Harmon serwuje czytelnikom prawdziwy rollercoaster emocji. Nie sposób podejść do Pieśni Dawida obojętnie. To lektura, która wzrusza i zmusza do refleksji. Opowiada także historie niezwykłej miłości i przyjaźni, jaka jest w stanie przetrwać każdą burzę. Zapada w pamięć.

Nie sposób porównywać ze sobą Pieśń Dawida i Prawo Mojżesza. W sumie nie wiedziałam, czego mogę spodziewać się po kontynuacji cyklu. Amy Harmon po raz kolejny pokazała, że potrafi stworzyć niezwykłą opowieść, która głęboko zapada w pamięć. Nie poszła na łatwiznę i nie powtórzyła schematów z pierwszej części. Pojawiają się tu co prawda znani z Prawa Mojżesza bohaterowie, lecz każdy z nich ma tym razem inne zadanie do wykonania. Jakie? Tego już musicie dowiedzieć się sami.

To nietuzinkowa książka. Nie ma drugiej takiej. Jeżeli szukacie historii o szukaniu swojego miejsca na ziemi, możecie rozejrzeć się za Pieśnią Dawida. Nie będziecie żałowali spędzonego nad nią czasu. Przeczytajcie tylko wcześniej Prawo Mojżesza.

Premiera książki odbędzie się 14 października 2016!

Amy Harmon
Pieśń Dawida
Wydawnictwo Helion
Gliwice 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Helion.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #72 Hubert Klimko-Dobrzaniecki "Preparator"

Pozwólcie, że opowiem wam o kolejnej publikacji wydanej nakładem Wydawnictwa Od Deski do Deski. Co czytelnikom ma do zaproponowania Hubert Klimko-Dobrzaniecki?

Czy śmierć weszła na świat przez zawiść diabła? A może wiara w nadnaturalne pochodzenie Złego i zła jest zbyteczna? Bo ludzie i tak sami potrafią zdobyć się na każdą niegodziwość? Bohater powieści Huberta Kliczko-Dobrzanieckiego jest wzorowany na łódzkim dewiancie, napiętnowanym przez społeczeństwo. Preparator był przygotowany do obcowania ze śmiercią. Pracował jako osoba, która przygotowywała zmarłych do złożenia ich ciał w trumnie. Był dość specyficznym człowiekiem. Śmierć go fascynowała od małego. Robił zdjęcia nagrobków i pracował jako grabarz.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki pozwala poznać bohatera niemalże od podszewki. Czytelnicy dowiadują się, jaki wpływ na to, kim się stał, ma jego traumatyczne dzieciństwo. Jego życie nie było szczęśliwe, jako dziecko przekonał się, jakie piekło mogą zaserwować swoim potomkom rodzice. Nie miał z nimi zbyt bliskich stosunków, choć ojciec był bardziej obecny w jego życiu niż matka. Niezwykle wymowna wydaje się w tym wszystkim scena, w której preparator przygotowuje ciało ojca po jego śmierci. W jaki sposób? Tego musicie dowiedzieć się sami. Specyficzna relacja łączyła głównego bohatera z siostrą.

Życie seksualne bohatera również nie było usłane różami. Inicjacja nie przebiegła w romantyczny sposób, choć wszystkie późniejsze partnerki preparator będzie porównywał do Wiery – swojej pierwszej kochanki. To zdecydowanie nie wpłynie korzystnie na jego relacje z kobietami. Nawet z żoną niespecjalnie mu się układało. Miał z nią co prawda dzieci, lecz nie potrafił zbudować z małżonką trwalszej więzi. Dlaczego? Na to pytanie odpowie wam lektura książki.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki pokazuje czytelnikom, w jaki sposób dochodzi do narodzin bestii. Duży wpływ ma na to przede wszystkim środowisko, w którym wychowuje się człowiek. Trudno jest wzrastać w patologicznej rodzinie i wyjść potem na ludzi. Nie mówię, że jest to niemożliwe, ale na pewno trudniejsze niż podążenie złą drogą. Potwór, na którego wyrósł preparator, jest przerażający. Zakończenie jego historii wstrząsnęło mną. Nie spodziewałam się, że mężczyzna posunie się do czegoś takiego i będzie przy tym spokojny, jakby nic się nie stało. Nie potrafię zrozumieć tego, że można być tak nieludzkim.

Preparator wymagał ode mnie wiele skupienia. To nie jest lekka lektura, którą można przeczytać w parę godzin. Musiałam robić sobie przerwy od czytania. Czy to znaczy, że to była zła powieść? Nie, nic z tych rzeczy. Hubert Klimko-Dobrzaniecki napisał znakomitą książkę, lecz sporo przy tym wymaga od swoich czytelników. Podejrzewam, że nie wszyscy czytelnicy będą w stanie przejść przez tę historię.

Uważam, że ta powieść jest przeznaczona wyłącznie dla pełnoletnich czytelników. Nie sądzę, by to był dobry pomysł, żeby sięgała po nią młodzież. To zbyt trudna lektura. Poza tym pojawiają się w niej fragmenty, których nastoletni czytelnicy nie powinni czytać. Do tej historii trzeba dorosnąć. Jest wstrząsająca i na pewno prędko o niej nie zapomnę.

Nie będę nikogo specjalnie namawiać do lektury Preparatora. Wiem, że to trudna pozycja i nie wszyscy będą na tyle silni psychicznie, by się z nią zapoznać. Ja to zrobiłam, ale czy byłabym w stanie jeszcze kiedyś do niej powrócić? Raczej nie, kosztowała mnie zbyt wiele emocji.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Preparator
Wydawnictwo Od Deski Do Deski
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Od Deski Do Deski.

Wojciech Wypler "Anatomia zdrady"

Nie ma co ukrywać, żyjemy w świecie pełnym kłamstwa. Kłamiemy i jesteśmy okłamywani. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego boimy się prawdy?

Wojciech Wypler jest psychologiem i trenerem agentów wywiadu. Krok po kroku pokazuje czytelnikom, w jaki sposób zdemaskować oszusta. Uczy także tego, jak zachować się, gdy odkryjemy, że jesteśmy zdradzani i co najważniejsze. Z lektury dowiemy się także tego, jak pozbierać się po zdradzie. W końcu to nie jest koniec świata, życie musi toczyć się dalej.

Autor bardzo rzetelnie podszedł do wykonania swojego zadania. Przedstawił czytelnikowi typy kłamców i przedstawił zestaw ćwiczeń psychologicznych, które pokazują, jak zachować się w sposób racjonalny w przypadku, gdy zdemaskujemy zdradę. 

W Anatomii zdrady autor przestrzega rodziców przed tym, że powinni zwracać uwagę na to, w jaki sposób zachowują się przy dzieciach. Jeśli kłamią przy nich, muszą liczyć się z tym, że one pójdą ich drogą i także będą oszukiwały swoich partnerów. Myślenie, że one nie będą tego pamiętać, jest błędne. Dzieci są jak gąbka, chłoną wszystko. Pamiętajcie o tym.

Ta publikacja to nie tylko wykłady na temat kłamstwa i sposobów jego zdemaskowania. Autor umieszcza w książce wiele ciekawostek i przykładów wziętych z życia. Każda przedstawiona przez niego teoria jest poparta prawdziwą historią.

Anatomia zdrady jest napisana prostym językiem, więc jej przekaz zostanie zrozumiany przez czytelników w każdym wieku. Książkę czyta się błyskawicznie. To dobra propozycja dla osób będących w stałych związkach. Nie mówię, że musimy popadać w paranoję, że zostaniemy zdradzeni, ale warto wiedzieć, w jaki sposób zdemaskować oszusta. Jeśli podejrzewacie kogoś o zdradę, zapoznajcie się z tą książką.

Wojciech Wypler
Anatomia zdrady
Wydawnictwo MUZA
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Business & Culture oraz Wydawnictwu MUZA.

Anna Lange "Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu"

Dzisiaj przeniesiemy się nieco w czasie. Mamy rok 1873. Clovis LaFay ma kłopoty rodzinne. Jego nieżyjący już ojciec miał reputację czarnego maga, starszy brat nie pała do niego miłością, a jego dzieci... No cóż... małe potworki pozostawiają swoim zachowaniem wiele do życzenia. Lekko nie ma też dawny przyjaciel Clovisa, John Dobson, nadinspektor wydziału detektywistycznego londyńskiej policji. Jest u niego krucho z pieniędzmi, a mimo to przygarnął pod swój dach młodszą siostrę, Alicję. Dziewczyna nie jest pewna co do tego, co chce zrobić ze swoim życiem. Nie może zdecydować się, czy wyjść za mąż, czy zostać pielęgniarką. Problem w tym, że kandydaci do jej ręki jakoś nie cisną się drzwiami i oknami, a nauka leczenia za pomocą magii nie do końca spełnia oczekiwania Alicji. Pojawienie się w jej życiu Clovisa, stawia je do góry nogami. Co wyniknie z ich znajomości? Czy John w końcu wyjdzie z tarapatów finansowych?

Anna Lange zaserwowała czytelnikom niezwykłą mieszankę: damy w gorsetach, epoka wiktoriańska, egzorcyści i ghule. Mało tego, bohaterowie nie są takimi zwykłymi obywatelami. Jedni przesuwają przedmioty za pomocą woli, inni zaś potrafią rozmawiać ze zmarłymi. Bliscy Clovisa parali się czarną magią. Niełatwo mu pozbyć się łatki czarnoksiężnika. Owszem, on również zna tajniki czarnej magii, jednak wykorzystuje ją w szlachetnych celach. Dzięki temu szybko zdobywa zaufanie Dobsonów. 

To debiutancka, lecz niezwykle przemyślana powieść Anny Lange. Nie jestem w stanie niczego jej zarzucić. Historia została opowiedziana z perspektywy kilku bohaterów. Autorka z płynnością przechodzi od jednego wątku do drugiego, czytelnik ani przez chwilę nie czuje się zagubiony. Ta opowieść wciąga już od pierwszej strony. Była nieco mroczna, ale miała niezwykły klimat. Nie znalazłam czegoś takiego w żadnej innej książce.

Autorka w powieści skupia się nie na fantastycznej otoczce, lecz na tym, co dzieje się w życiu rodzinnym bohaterów. To ich problemy stanowią główny wątek. Magia i ghule stanowią do niej raczej tło. Chylę czoła przed Anną Lange za to, że udało jej się w mistrzowski sposób połączyć w zgrabną całość tak wiele wątków, oddając jednocześnie klimat wiktoriańskiej epoki. Jestem pod ogromnym wrażeniem i czekam na więcej.

Anna Lange
Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu
Wydawnictwo Sine Qua Non
Kraków 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Sine Qua Non.

Przedpremierowo! Radosław Pydyś "Zagłada 2029"

Dzisiaj przeniesiemy się nieco w czasie. Witajcie w roku 2029. Właśnie skończyła się III wojna światowa i wszędzie panuje chaos. Rządy większości krajów upadły. Pod koniec konfliktu zbrojnego USA zdecydowało się na użycie nowo odkrytych szczepów wirusów. Miało to na celu wzmocnienie siły i skuteczności wojsk amerykańskich. Jak łatwo się domyślić, pociągnęło to za sobą pewne konsekwencje. USA zostało opanowane przez hordę krwiożerczych zombie i łowców. Nie minęło wiele czasu, aż zaraza rozprzestrzeniła się dalej. Czy możliwe jest, by ludzie przetrwali w postapokaliptycznym świecie?

Bardzo długo omijałam szerokim łukiem powieści z zombiakami w tle. Niespecjalnie mnie do nich ciągnęło. Czytanie o bezmózgich zombie, które chcą wymordować ludzi mnie nie kręciło. Zmieniłam zdanie po przeczytaniu Przeglądu Końca Świata Miry Grant. Jak było z Zagładą 2029?

To nie jest powieść dla czytelników o słabych nerwach. Dzieje się sporo, leje się krew. Nie tylko krwiożerczych bestii. Śmierć ponoszą także ludzie, którzy w starciu z zombie mają niewielkie szanse. Zwłaszcza wtedy, gdy zjada ich strach. Bohaterowie każdego dnia muszą walczyć o przetrwanie i nie wiedzą, czy uda im się dożyć jutra. Wystarczy jedno ugryzienie, by przemienić się w bestię.

Amerykanie chcieli za wszelką cenę wygrać wojnę. Nie wyszło im to na dobre. Wyhodowali potwory, nad którymi w pewnym momencie nikt nie mógł już mieć kontroli. Przy życiu pozostaje coraz mniej "normalnych" ludzi. Trudno jest im zachować człowieczeństwo w pogrążonym w chaosie świecie.

Zagłada 2029 to mocna pozycja. Przeraża i nie pozwala w nocy spokojnie spać. Postapokaliptyczna wizja świata Radosława Pydysia budzi grozę. Kto wie, czy komuś nie wpadnie kiedyś do głowy rozpuszczenie jakiegoś wirusa, który wybije pół społeczeństwa, jeśli nie lepiej?

Jeżeli szukacie dobrej powieści z zombie w tle, możecie sięgnąć po tę książkę. Jest wobec czytelnika wymagająca, jednak pozostaje na długo w pamięci. Nie musicie obawiać się, że to tylko opowieść o strzelaniu zombie w głowę. To zdecydowanie coś więcej. Za atakami zarażonych kryje się coś więcej. Autor ma potencjał i mam nadzieję, że nie porzuci pisania. Jestem głodna kolejnych wrażeń.

Radosław Pydyś
Zagłada 2029
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Novae Res.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #71 Erica Spindler "Naśladowca"

Pięć lat temu w małym miasteczku w Illinois we śnie zostały zamordowane trzy małe dziewczynki. Wszystkie były w tym samym wieku. Chociaż morderca po dokonaniu zbrodni umalował je i ułożył w charakterystyczny sposób, układając im ręce na piersiach, nie zostawił na miejscu zbrodni żadnych śladów. W sprawę angażuje się Kitt Lundgren. Starając się nie myśleć o umierającej córce, rzuca się w wir pracy. Nie wychodzi jej to jednak na dobre. Zabójca Śpiących Aniołków znika bez śladu, kariera Kitt się załamuje, a ona sama popada w alkoholizm, tracąc przy tym rodzinę. Morderca dziewczynek jednak powraca. To dla Kitt szansa, by odkupić swoje winy. Nie będzie to jednak takie proste, gdyż sprawę prowadzi ambitna M.C. Riggio, która nie chce, żeby starsza koleżanka wtrącała się w śledztwo. Czy uda im się dogadać? I co najważniejsze, czy uda się schwytać mordercę Śpiących Aniołków?

Naśladowcę czyta się jednym tchem. Książka wciąga od pierwszych stron. Zabójca małych dziewczynek jest zbrodniarzem idealnym. Nie pozostawia po sobie śladów. Jest profesjonalistą. W jego sprawie nie ma zbyt wielu dowodów. Poszlaki prowadzą w zasadzie donikąd. Rozwiązanie zagadki nie jest proste i spędza śledczym sen z powiek. Mało tego, w grę mordercy zostaje zaangażowana Kitt, która nie do końca wie, czego właściwie może spodziewać się po Orzeszku. Z czasem zaczęła się go bać. Dlaczego? Na mnie nie patrzcie, ja Wam tego nie powiem, musicie dowiedzieć się tego sami.

Do końca nie wiedziałam, kto stoi za morderstwami dziewczynek. Miałam kilka typów, ale żaden z nich się nie sprawdził. Kiedy odkryłam prawdę, nie mogłam uwierzyć w to, co czytam. To była ostatnia osoba, którą posądziłabym o takie okrucieństwo.

Mocną stroną tej powieści jest nie tylko wątek kryminalny. Erica Spindler zaserwowała czytelnikom psychologiczną ucztę. Morderca jest inteligentnym człowiekiem, który potrafi dopiąć swego i umiejętnie manipuluje innymi ludźmi. Kitt znów próbuje wyjść z dołka, w którym znalazła się po śmierci swojego jedynego dziecka. Popadła w alkoholizm, rozwiodła się. Trudno było jej walczyć ze słabością do alkoholu. Nie potrafiła odnaleźć się w nowej rzeczywistości i pójść dalej, zostawiając przeszłość za sobą. Miała też pretensje do męża, że postanowił ułożyć sobie życie.

Morderstwa Śpiących Aniołków zostały opisane w bardzo delikatny jak na te okoliczności sposób. Mimo wszystko zbrodnie wstrząsnęły mną. Co trzeba mieć w głowie, żeby zabijać niewinne dzieci, które mają całe życie przed sobą? Uwierzcie mi, ich morderca był psycholem. Przekonacie się o tym, gdy przeczytacie o tym, w jaki sposób mówił o swoich zbrodniach. To mrozi krew w żyłach.

Jeśli szukacie dobrego thrillera z wyrazistymi bohaterami i nie boicie się wątków psychologicznych - możecie śmiało poszukać tej książki. Nie będziecie się przy niej nudzić.

Erica Spindler
Naśladowca
Wydawnictwo HarperCollins
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu HarperCollins.
Czytelnia mola książkowego © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka